Tuesday, 30 July 2019

Judgment ★★★☆☆


Judgment jest najnowszą grą opublikowaną przez SEGĘ. Przygodówka w otwartym świecie została osadzona w tym samym uniwersum co Yakuza. Yakuza ma swoich fanów(i słusznie), jest chwalona za historię i niecodzienne aktywności, które można wykonywać. To nie jest pierwszy raz, gdy widzimy spin-off tej franczyzy, mieliśmy Yakuza: Dead Souls i oczywiście Fist of the North Star. Robiły robotę jako poboczne historie, ale nigdy nie osiągnęły tego samego poziomu uznania co główna seria.


Judgment może i jest w tym samym świecie co Yakuza, ale jest to zupełnie inna historia. Zamiast grać jako Kiryu (emerytowany Yakuza próbujący uciec od świata przestępczości) gramy jako były prawnik, który został detektywem i próbuje rozwiązać sprawę seryjnych zabójstw. Jako detektyw przekonamy się, że to zadanie nie będzie się wiele różniło od aktywności, które widujemy w Yakuzie. Zgodnie z oczekiwaniami mamy wiele przerywników filmowych, a sama gra wygląda oszałamiająco w porównaniu z Yakuza 6. Około 50% czasu spędzimy na walce, a 50% na eksploracji i wykonywaniu pracy detektywistycznej.

Jeśli graliście wcześniej w Yakuzę i podobała Wam się walka, bez wątpienia będziecie się dobrze bawić w Judgment. Podobnie mamy kilka dostępnych stylów walki, w tym chociażby bicie agresorów rowerem i muszę przyznać, mi się to nie nudzi!

Początkowo jest to nieco zniechęcające, ponieważ Judgment nie jest bombastyczną i czasami szaloną grą jak Yakuza. Historia jest bardzo intymna i mniej jest pełnych akcji zdarzeń. Mieszanie tego, co jest poważną historią, z zaletami walki z Yakuzy jest zaś nieco niepokojące.

Biorąc to pod uwagę, walka jest tutaj głównym daniem i można trochę się zgubić ciągle poszukując nowych przeciwników i zwiększając swoje umiejętności podczas eksploracji Kamurocho. Oczywiście, z dala od głównej historii, są pewne zabawne i intrygujące misje poboczne, których nie będę spoilerowała. To nie jest tak dziwaczny tytuł jak Yakuza, ale z pewnością są w nim pewne interesujące aspekty.


Druga część gry jest bardziej detektywistyczna, z wieloma elementami skupionymi wokół oskarżeń, sądów i niestety, mini-gry i działania, które wykonujemy, nie są wystarczająco rozwinięte, aby wyglądały poważnie. Żadna z rzeczy, które robimy, nie przyczynia się do ogólnego pozytywnego wrażenia z rozgrywki i przez to brzmi to wszystko trochę jak dodatek do Yakuzy. Judgment jest w całości osadzony w Kamurocho i myślę, że możliwość odwiedzenia innych miejsc znacznie urozmaiciłaby ten tytuł.

Sama gra jest bardzo fajna, zwłaszcza gdy robimy to, co twórcom Yakuzy wychodzi najlepiej, czyli walczymy, prześladując kolejnych to adwersarzy, ale niestety, produkcja wypada płasko w kilku momentach i to właśnie zaważyło na ocenie. Jeśli lubicie Yakuzę, zdecydowanie jest tu dużo do ogrania, ale nijak ma się to oryginalnej gry.

★★★☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 27 July 2019

I Spit on Your Grave: Deja Vu ☆☆☆☆☆


W 1978 roku ukazał się jeden z najbardziej kontrowersyjnych filmów wszechczasów. I Spit On Your Grave lub Day of the Woman był tworem napisanym, wyreżyserowanym i wyprodukowanym przez Meira Zarchiego. Fabuła dotyczyła Jennifer Hills (Camille Keaton), młodej kobiety na letnich wakacjach w domku nad jeziorem, którą grupa mężczyzn brutalnie atakuje, gwałci po czym zostawia na śmierć. Hills mści się, zabijając każdego z nich w przerażający sposób. Film został opisany przez krytykę Rogera Eberta jako obraz brutalnej przemocy jako “badziewna przemoc” i pojawił się na liście 10 najpopularniejszych filmów magazynu Time. Film zrodził trylogię remake'ów, ale teraz, 40 lat od jej oryginalnego wydania, powstał sequel. Spit On Your Grave: Déjà Vu. I jest tak badziewny, jak możecie sobie wyobrażać.

Scenarzysta / reżyser Meir Zarchi powraca - wraz z oryginalną gwiazdą Camille Keaton - to nadęty, zbyt długi i ogólnie fatalny chłam. W czasie 148 minut film wyraźnie chce być epicki i żywić nadzieję, że przejdzie do historii - materiały reklamowe nawet określają go jako „najbardziej oczekiwaną kontynuację wszechczasów”. Według kogo? Nikt o to nie prosił. Oczywiście, pierwszy film jest kultowy i jest zdecydowanie ikoniczny - ale głównie ze względu na swoje negatywne strony. Nie sądzę, żeby ktokolwiek był w stanie bronić tego filmu lub uważać się za jego fana. Jasne, istnieją elementy, które działają choć trochę - oryginalny tytuł ma wyraźne feministyczne ciągoty, a przesłanka ofiary wymagającej brutalnej zemsty na napastnikach jest z pewnością czymś ciekawym, ale wykonanie jest paskudne i przemoc na ekranie jest wstrząsająca. To nie jest przyjemny seans i nie ma w nim absolutnie nic, co warto podziwiać - dlaczego więc ktokolwiek chciałby ponownie zobaczyć te postacie?


Fabuła jest dość prosta. Czterdzieści lat po brutalnym ataku, w którym wypełniła swoją zemstę, Jennifer Hills (Keaton) zostaje sprowadzona z powrotem do tamtego miejsca i staje w obliczu gniewu rodzin tych, których zamordowała. Porwana wraz z córką, zostaje zmuszona do gry na śmierć i życie przeciwko grupie degeneratów dowodzonych przez matkę Marię Olsen, owdowiałą żonę jednej z ofiar. Oczywiście, wiadra fałszywej krwi są rozlewane wszędzie, ponieważ my, publiczność, musimy znosić 2 i pół godziny jatki, współczując sami sobie, na tym okrutnym obrazie niczym z klasy B. Wtórne schematy i podejście z lat 70., nawet wypolerowane, już się nie sprawdzają, a nędzna jakość wychodzi jak słoma z butów.

Ten przerażający obraz nigdy nie wydawała się aż tak zły, kiedy był kręcony na 16 mm, ale teraz, w wersji cyfrowej, po prostu pokazuje, że każdy może zrobić film. Całość wydaje się tania, źle wykonana, napisana i zmontowana, a efekt sumaryczny jest żenujący. Nie śmiałem się ani razu. Byłem po prostu zdegustowany tym brutalnym i tanim filmem, który z namaszczeniem kontynuował oryginalny obrzydliwy film. Zwiastun samego Déjà Vu jest tak pełen podziwu dla oryginalnego „klasyka”, że ciężko go potraktować poważnie.

Jestem tym szczerze zdegustowany. Wszystkim co jest nie tak z tym filmem. Jakby oryginalny film i przeróbki nie były wystarczająco złe, ta 148-minutowa kontynuacja pokazuje desperację i samouwielbienie jednocześnie. To po prostu krwawy i krępujący seans. Efekty specjalne wyglądają tak, jakby kosztowały grosze, całość jest po prostu wymuszona i tania. Absolutnie nienawidzę tego filmu i umieściłbym go tutaj na miejscu nr 1 na liście najgorszych filmów roku. Pobicie tego to nie lada wyzwanie. Unikać za wszelką cenę.

☆☆☆☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday, 25 July 2019

Tell It To The Bees ★★★★☆


„Tell It To The Bees” to najnowszy film Annabel Jankel, najbardziej znanej z „Super Mario Bros” z 1993 roku i nie mógł wiele się od niego różnić (na szczęście). Zaintrygował mnie, akurat ten konkretny film, ponieważ „lesbian period drama”,  to kategoria, której nie mam okazji często oglądać.

Lydia Weekes (Holliday Grainger) mieszka ze swoim 11-letnim synem Charliem (Gregor Selkirk) w szkockim mieście z lat 50. XX wieku - po powrocie z wojny jej mąż Robert (Emun Elliott) zmienił się i postanowił związać się z inną kobietą. Sytuacja jest ciężka, a Lydia jest pod większą presją niż Rob, przede wszystkim Pam (Kate Dickie), siostra Roberta, której trwale kamienna ekspresja z pewnością wystarczy do określenia ilości sympatii wobec naszej  bohaterki.


Wtedy do domu swojego zmarłego ojca wraca dr Jean Markham (Anna Paquin), lekarka i obecnie pszczelarka, która jak wiadomo całowała swoją koleżankę będąc nastolatką wiele lat temu. Po raz kolejny zostaje odrzucona przez społeczność, ale po przypadkowym spotkaniu rozwija związek z Lydią. Oboje muszą zachować tajemnicę zarówno przed wioską, jak Charlim, jednak plotki rozprzestrzeniają się w tych czasach jak pożar i wkrótce bohaterki znajdują się w coraz gorszej sytuacji.

Jeśli chodzi o historię, „Tell It To The Bees” doskonale pokazuje, jak wyglądał ten szczególny czas i otoczenie, skupiając się na przemysłowej stronie wioski i spojrzeniach mieszkańców miasteczka. Kostiumy i scenografia są wiarygodne i osobliwe, przenosząc nas do innych czasów. Ma to również swoją naturalistyczną stronę - niektóre sceny są nieco rozmarzone i magiczne, jakby miały miejsce w czasach kiedy żyło mniej ludzi, a świat należał jeszcze do natury, inne są zaś surowe, a ich emocje wybudzają z naturalistycznej sielanki (szczególnie pod koniec filmu, gdzie seria różnych wątków fabularnych łączy się w wybuchowej harmonii).

Chemia między postaciami jest całkiem dobra - relacje między Lydią i Jean są wiarygodne, a obraz rozwoju ich znajomości od samych podstaw pozostawia uczucie ciepła. Nie mam nic do zarzucenia grze aktorskiej, która była świetna i byłam pod wrażeniem Gregora Selkirka - w wieku 11 lat daje bardzo przekonujący występ w roli 11-letniego chłopca zmagającego ze zrozumieniem bardzo dorosłych koncepcji. Widzimy, jak silny staje się przez związek z pszczołami i jak wykorzystuje to do zwalczania sytuacji mających miejsce wokół niego. Na pewno warto zobaczyć film choćby dla tej roli.


„Tell It To The Bees” zebrało wiele różnych opinii krytyków i choć widzę, że niektóre fragmenty są może trochę za bardzo zaaranżowane i nie podążają za tym samym zakończeniem, co książka, to dzieło dało mi to, czego chciałam - trudną historię miłości, która podważa stare zwyczaje i bada nie tylko kwestie LGBT, ale także dorastanie, prawa kobiet i pojęcie męskości. Obraz jest progresywny, ale nie tym się szczyci na pierwszym miejscu, dokładnie tak powinno to wyglądać.


★★★★☆
Hannah Read

Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday, 23 July 2019

Dzieciak, który został królem ★★★★☆


Za każdym razem, gdy widziałem plakat lub reklamy Dzieciaka, który został królem, strasznie mnie irytowały. Nie wiem dlaczego, ale coś mi w nich nie pasowało. Tytuł sprawił, że brzmiało to jak fatalny, wstrętny film dla dzieci. Ale powinienem był przyjrzeć się bliżej. Powinienem zobaczyć nazwisko Joe Cornisha - gdybym to wiedział, na pewno byłbym podekscytowany. Dla tych z was, którzy nie wiedzą, Cornish to połowa komediowego duetu Adam i Joe, reżyserującego Attack the Block i współscenarzysta Ant-Mana. Tak, nie ma powodu do zmartwień jeśli to on stoi na czele.


Fabuła Dzieciaka, który został królem, podąża za młodym Alexem, który natknął się na mityczny miecz Excalibur na placu budowy, ukrywając się przed łobuzami. Mając moc miecza, musi zjednoczyć swoich przyjaciół i wrogów w grupę rycerzy, po czym wraz z legendarnym czarodziejem Merlinem zmierzyć się z nikczemną czarodziejką Morganą, która z każdym dniem staje się silniejsza. W obliczu nadchodzących starć Alex musi stać się wielkim przywódcą. Mimo, że jest porażką box office i traci około 50 milionów dolarów, jest to naprawdę porządny old-schoolowy seans dla wszystkich grup wiekowych.

Ten film ma tak nostalgiczne ciepło, że niemal wróciłem do mojego dzieciństwa. Efekty specjalne zadziwiły, humor sprawił, że chichotałem, akcja trzymała mnie na krawędzi fotela. Byłem bardzo zafascynowany filmem, co jest zaskakujące, biorąc pod uwagę z góry przyjętą nienawiść. Gdzie więc zaczniemy?

Przede wszystkim świetna młoda obsada. Louis Ashbourne Serkis, syn Andy'ego, gra naszego bohatera dając filmowi serce. Jest genialny i wyraźnie odziedziczył talent swojego ojca. Sprawia, że w film może wczuć się każdy, kto kiedykolwiek był dzieckiem. Wsparcie w postaci - Dean Chaumoo, Tom Taylor i Rhianna Dorris - też jest w porządku. Na szczególną uwagę zasługuje Angus Imrie, który gra Merlina (Merlin młodnieje i ma wygląd nastolatka). Angus jest absolutnie wspaniały w roli dziwacznego i ekscentrycznego czarodzieja i tu przychodzi jedna z najbardziej pamiętnych rzeczy w filmie. Scena kiedy Merlin zmienia się w starca, w roli oczywiście Patrick Stewart. Któż by inny?


Scenografia w filmie też jest oszałamiająca - finałowa scena w szkole jest jedną z najlepszych scen bitewnych, jakie widziałem od lat. Ale ignorując nawet wizualia filmu, grę aktorską, żarty i wszystko inne - przyjemność oglądania wychodzi prosto z serca. Ten film jest pełen dziecięcej radości i ciekawości, trzeba mieć serca kamienia, aby nas nie poruszył i zabawił. Jest urzekający i sprawi, że poczujecie się jakbyście mieli 10 lat - a jeśli nie przypadnie Wam do gustu, to prawdopodobnie pora skonsultować się z kardiologiem. Dzieciak, który został królem to rozrywka, zabawa i doskonały seans na deszczowe niedzielne popołudnie.

★★★★☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 20 July 2019

Lords of Chaos ★★☆☆☆


Oto kościół i tutaj jest jego wieża. Mayhem był zespołem złożonym ze strasznych ludzi. Trudno było to ująć, a Lords of Chaos ilustruje skomplikowany i jednocześnie prosty bałagan. Jeśli w MC’u pytają o dodatkowe frytki, to Lords of Chaos proponuje trochę... śmierci.

W rolach głównych występują Rory Culkin i Emory Cohen, wygląda to na opowieść o pochodzeniu True Norwegian Black Metalu, a konkretnie o zespołach Mayhem i Burzum, ale bardziej dotyka ich psychopatycznego zachowania ... Jestem wielkim fanem heavy metalu, ale nigdy Black Metalu, zawsze uważałem ten wokal i dziecinny agresywny nihilizm za irytujący. Cóż, nie zawsze, kiedy byłem dziecinnym agresywnym nihilistycznym nastolatkiem, uwielbiałem to. Jednak nigdy nie podobała mi się myśl o morderstwach lub wąchaniu zwłok.

W filmie Mayhem został utworzony przez Euronymous, europejską parodię demona pożerającego zwłoki, Eurynomosa, pochodzącego z greckiej mitologii. Minęła ponad dekada od czasu, gdy Black Sabbath, Judas Priest, Iron Maiden i resztę heavy metalowych bogów bez końca oskarżano o każde morderstwo i samobójstwo. Trzeba było więc załatać tę niszę.


Tempo życia Mayhem jest szalone i szybkie, tam gdzie byłby punkt kulminacyjny filmu Nirvana, mamy pierwszy punkt fabuły Lords of Chaos. Dead, wokalista Mayhem był umęczoną duszyczką i często widywano go, robiącego takie rzeczy, jak wąchanie martwej wrony z papierowej torby, by poczuć „zapach śmierci”. Jego obsesja na punkcie śmierci, nienawiść do kotów i jego oczywista choroba psychiczna sprawiły, że w końcu zastrzelił się strzelbą i nadal można znaleźć te zdjęcia w Internecie, ponieważ Euronymous użyło zdjęcia jego ciała jako okładki albumu. Film jest obrazem okropnej choroby psychicznej i zachowań bliskich kultom, co skutkowało coraz bardziej ekstremalnym zachowaniem zespołu. Niektóre sceny są tak prawdziwe i dotkliwe, że niemal czułem ból oglądając to.

Ton filmu konfunduje, a Rory Culkin jest po całości uroczy, ciekawy, groteskowy i przerażający. Nigdy tak naprawdę nie wiemy, jak mamy się czuć, komu współczuć lub jaki jest przekaz. Przykładowo, przez połowę seansu można sympatyzować z zespołem, zobaczyć jak to jest być w zespole, który odniósł sukces, imprezować przez cały czas i wtedy ktoś robi coś odrażającego, a potem od razu film znowu zachęca nas do wczuwania się w bohaterów. To jak współczesny odpowiednik techniki Ludovico z Mechanicznej Pomarańczy, z tą różnicą, że można przypadkiem stać się seryjnym mordercą.

To nie jest idealny film i zdecydowanie buduje nam opinię na temat Mayhem, ale jest to w zasadzie bardzo chaotyczny twór, który nie może się zdecydować, kto jest jego bohaterem, czy jest empatyczny, czy nie, więc gdy ja cieszyłem się historycznymi odniesieniami (z których wiele jest niedokładnych), wielu ludziom się to nie spodoba. Fanom Black Metalu raczej nie przypadnie do gustu, fani Mayhem będą go nienawidzić, a fani horrorów lub kryminałów mogą nie znaleźć tego czego się spodziewali.


★★☆☆☆
David Roberts

Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday, 18 July 2019

Jak romantycznie! ★★★☆☆


Nie ma nic niezwykłego w tym, że film, który pojawia się raz na jakiś czas, jest nastawiony na wstrząśnięcie gatunkiem, bawiąc się narracją i formą. „Niemożliwe, by [Bond] rzucał żartami po tym, jak zabił wroga”. “Jak romantycznie!”, to pokaz Rebel Wilson, delikatnie, ale stanowczo oddający każdy cal gatunku komedii romantycznej.


Natalie (Wilson) została pokazana jako dziecko, któremu został intensywnie wpojony cynizm romansów i komedii romantycznych, z ręki swojej matki (Jennifer Saunders), podczas oglądania Pretty Woman. Dzisiejsza Natalie nadaje ton filmowi, tworząc listę nierealistycznych wątków w komedii romantycznej, jako sposób na zaczepienie asystentki Whitney o jej niekończące się oglądanie "Od wesela do wesela" w godzinach pracy. (Które samo w sobie wygląda jak kara). Dalej niczym w Czarnoksiężniku z Krainy Oz bohaterka budzi się w kolorowym świecie, z niego innymi zasadami - Świecie Komedii Romantycznej!

Rebel Wilson ma talent do porywających występów w stylu Adama Sandlera, gdzie jeden dwuminutowy żart robi dziewięćdziesiąt minut zabawy, zresztą cokolwiek co można by odnieść do filmów Adama Sandlera i zawiera słowo rozrywka wydaje się wspaniałe. “Jak romantycznie!” ma proste założenia, ale entuzjazm Rebel w tej roli jest zaraźliwy i naprawdę podobała mi się ta przejażdżka, mimo że nie lubię komedii romantycznych, to jednak trzeba przyznać, że najprawdopodobniej będę płakać przy najbardziej przewidywalnym szczęśliwym zakończeniu, a wszyscy moi “twardzi” kumple będą się ze mnie naśmiewać.


Film gra nam na nosie i nie pozostawia wiele miejsca na subtelność, do tego stopnia, że Natalie zdaje się nawet po pewnym czasie zapomnieć o własnych przekonaniach i zostaje porwana nową, nadmiernie stylizowaną fabułą komedii romantycznej ze snów. Jest mniej żartów, niż się spodziewałem, chociaż te, które tam są, są wystarczająco zabawne by nie zapomnieć, że oglądamy parodię.

W żadnym razie nie jest to idealny film, dla mnie nawet nieco śmieciowy, ale ma urocze drobiazgi, które robią robotę. Film mógł wpaść w wiele pułapek stając się tym, co parodiował, a storytelling był cudny i pozostawił na koniec miły optymistyczny posmak.

★★★☆☆
David Roberts



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday, 16 July 2019

Na ringu z rodziną ★★★★☆


„Na ringu z rodziną” dokumentuje historię rodziny zapaśniczej z Norwich i podróży ich dzieci, które zmierzają do WWE. Ricky (Nick Frost) i Julia (Lena Headey) pasjonują się zapasami, i tę samą smykałkę przekazali też swoim dzieciom, Sarayi (Florence Pugh) i Zak’owi (Jack Lowden). Po tym, jak film promocyjny został pozytywnie przyjęty przez WWE, para rywalizuje o wejście na listę, choć nie wszystko kończy się dobrze, gdy wybrano tylko Sarayę, pseudonim Paige. W Ameryce, Paige znajduje się pod presją potencjalnej sławy, podczas gdy w domu Zak stara się pogodzić ze swoją porażką.


Przyznaję, że nie interesują mnie zapasy (poza moją dziwaczną i krótkotrwałą obsesją WWE w 2009 r., ale nie o tym rozmawiamy), ale naprawdę podobało mi się „Na ringu z rodziną”. To porywająca historia dająca widzowi interesujący wgląd w świat profesjonalnych zapasów, ale także podkreślająca niektóre nierówności i problemy. Trudno nie kochać rodziny Knight pomimo ich bardzo widocznych upadków (jest zabawna scena przy stole, w której rodzina zaprasza raczej eleganckich rodziców dziewczyny Zaka, granych przez Stevena Merchanta i ACTRESS, gdzie różnice w brytyjskich klasach nie mogły być bardziej widoczne), ale dlatego tak właśnie wciąga.

Byłam też pod wrażeniem obsady - są tam bardzo znani aktorzy, tacy jak Nick Frost i Vince Vaughn, który gra trenera Hutch i oczywiście Dwayne Johnson, który gra, no cóż, siebie (prawdopodobnie nie była to jego najtrudniejsza rola, ale wyszło mu nieźle). Prawdziwymi gwiazdami są aktorzy i aktorki, tacy jak Pugh i Lowden, którzy dają niesamowicie wiarygodne występy od początku do końca, w szczególności podczas bardziej emocjonalnych scen filmu. Fim ma w sobie tą groteskę, którą kocham w brytyjskim kinie, ale także znakomite poczucie humoru.

Był tylko jeden problem, który miałam z tym filmem. Był dość uproszczony w porównaniu z rzeczywistą historią całej rodziny - tak wiele brakowało w karierze zapaśniczej Paige przed WWE. Wydaje mi się, że film byłby zbyt długi, gdyby zostało to uwzględnione, ale byłoby fajnie dowiedzieć się o tym więcej.


Generalnie wiadomo, że film „oparty na prawdziwej historii” jest dobry, jeśli po seansie sami szperamy za informacjami o omawianej historii, co właśnie zrobiłam. Norwich nie jest mi aż tak odległe, więc wspaniale było usłyszeć o historii z tak bliskiej okolicy. Sam film był zabawny, mając właściwą równowagę komedii i powagi. Nie powiedziałabym, że zaszczepił we mnie pasję, ale z pewnością to dobrze spędzone dwie godziny i poleciłabym go każdemu fanowi brytyjskiego kina, który lubi historie “od zera do bohatera”.

★★★★☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 13 July 2019

Peel ★★★★☆


Gatunek „okresu dorastania” to klasyka, która najprawdopodobniej nigdy nie zniknie z wielkich ekranów i zainspirowała cały szereg wspaniałych filmów od „Stand By Me” do „Juno”. „Peel” to najnowszy film, który pojawia się na naszych ekranach, ale z małą różnicą - głównym bohaterem jest 30-letni dorosły.

Peel Munter (Emile Hirsch), przezywany przez swoje ciemnopomarańczowe włosy, mieszka samotnie ze swoją matką po tym, jak ojciec zabrał jego braci i wyjechał 25 lat temu. Peel jest niewinny i prostacki nawet jako dorosły, w poważnych obowiązkach polegając w dużej mierze na swojej matce. Dzielą nierozerwalną wręcz więź, więc kiedy ona umiera i zostawia Peel'a samego, nie jest do końca pewien, co powinien zrobić. Naiwny i nieprzygotowany, Peel zaprasza trzech podejrzanych współlokatorów do swojego domu, pochłoniętych wyprawieniem największej możliwej imprezy w ogrodzie Peela, bohater zaś ostatecznie zbiera odwagę, by szukać swoich dwóch braci, Willa (Troy Hill) i Sama (Shiloh Fernandez), choć dość szybko odkrywa, że nie wszystko jest takie, jak kiedyś.


Przywykliśmy już do oglądania filmów, które trwają co najmniej dwie godziny lub więcej (lub ponad trzy, jeśli lubicie Marvela), więc byłem naprawdę zaskoczony czasem trwania „Peel”, który osiąga około 1 godziny 40 minut. Biorąc pod uwagę, że Peel nie zaczyna szukać swoich braci aż do połowy, byłem zaniepokojony tym, że historia nie będzie tak rozbudowana, jak mogłaby być, jednak ta presja jest w zasadzie całkiem dobra. Istnieje wiele drobnych rzeczy, które można było rozszerzyć, od historii postaci do nawet kilku chwil z przeszłości Peel'a, ale jak się zastanowić, nie były one potrzebne.

Jest dobra gra aktorska - postacie są dziwaczne, ale wszystkie są wyjątkowe i mają własną osobowość, od Roya (Jacka Kesy), zmiennego jak pogoda w górach, zwyrodniałego, który raz wydaje się dobry, a raz zły, do Chucka (Jacob Vargas), meksykanina, który choć rozumie język angielski, przez cały film mówi po hiszpańsku. Chciałabym więcej Garretta Claytona, który gra Chada, bohatera, który według mnie powinien być głębiej przedstawiony. Hirsch daje świetny występ jako Peel, ciekawy bohater z klimatem Forrest Gump, który zapewnia publiczności odświeżająco uproszczony obraz życia. Jego występ był bardzo serdeczny, a jego brak zrozumienia całkowicie wiarygodny.

Niewinność Peel'a, zwłaszcza gdy odkrywa, że życie jest szalenie odmienne od tego, czego doświadczył, spowodowało, że w film dociera do nas mocno emocjonalnie. W szczególności niektóre momenty są trudne do obejrzenia, na przykład scena, w której spotyka się z bratem Samem, który daje taki występ, że aż ciężko Peel’owi nie współczuć. Jego postrzeganie świata sprawia, że trudno mu zrozumieć, dlaczego ludzie mogą być na niego źli lub go źle traktować, a to jest szczególnie bolesne dla publiczności i naprawdę dobrze zrealizowane.

„Peel”, choć jest trochę dziwaczny, jest świetnym przykładem tego, jak powinno się robić dramat „okresu dojrzewania” - dobre połączenie komedii i tragedii, połączone z pięknymi ujęciami, które nie wskazują na niski budżet filmu. Filmy takie jak „Peel” przypominają, dlaczego gatunek indie jest tak dobry, więc warto rzucić na niego okiem.



★★★★☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday, 11 July 2019

Left Alive ★☆☆☆☆


„Left Alive” to produkcja ogłoszona na Tokyo game show w 2017 roku, wyskakując jak Filip z Konopii obiecała wypełnić w naszych sercach dziurę po Metal Gear’ach. Tytuł miał za sobą kilku znakomitych twórców, między innymi Yoji’ego Shinkawę, odpowiedzialnego za artystyczny kierunek gry, który zyskał sławę dzięki właśnie „Metal Gear Solid” gdzie był głównym projektantem (możecie go też znać z „Zone Of The Enders”). Z tego właśnie powodu nie można winić fanów za wysokie oczekiwania. Ekscytacji nie zmniejszał również fakt, że „Left Alive” było nawet reklamowane jako gra zręcznościowa w stylu podobnym do „Metal Gear Solid”.


Podsumowując, ekipa postawiła sobie bardzo wysoką poprzeczkę, co moim zdaniem nigdy nie jest zbyt dobre... Osiąganie szczytów zawsze będzie trudne, nawet ze Square Enix za plecami. W zwiastunach, które ukazały się przed wydaniem, historia wydawała się wystarczająco intrygująca i narastała nadzieja, że zespół dopnie swego.

Niestety tak się nie stało, a to, co faktycznie się z tego urodziło, to bajzel w grze, która zawodzi tam gdzie powinna błyszczeć, skupiając się na zbyt wielu różnych aspektach, prowadząc do przeciętności we wszystkich dziedzinach. Z pewnością nie jest to gra, w której małe mechanizmy składają się razem na dobrą rozgrywkę, wręcz przeciwnie.

Działania polegające na skradaniu się sprowadzają się się do tego, że gracz ukrywa się za osłonami i przedziera się przez liniowe plansze. Amunicja i zasoby są rzadkie, co może zniechęcić nas do podejmowania treści pobocznych, ponieważ nagrody nie zawsze są warte zachodu. Rozczarowujące, ponieważ te właśnie poboczne treści są często najlepszą częścią gry. Skradanie się jest również utrudnione przez niesamowicie dziwną sztuczną inteligencję - w jednej chwili przeciwnik będzie stał w miejscu, patrząc w naszą stronę, ale jakby zagubiony, a innym razem może dostrzec nas z kilometra, mimo, że ukrywaliśmy się za osłoną.

Ten brak grywalności można by wybaczyć, gdyby gra miała chociaż charakter artystyczny na poziomie „Metal Gear Solid”, ale niestety, jest to również brudny bałagan tekstur, przywodzący na myśl poprzednią generację. W przerywnikach modele postaci są pełne dynamiki, ale nie jest to przenoszone na rozgrywkę, w której wyglądają twardo, sztywno i czasem prawie bez życia.


Co więcej, historia jest dobra tylko do momentu jej rozpoczęcia - świetny pomysł, gorsze wykonanie. To wojenna historia i nic w niej wyjątkowego. Jak wspomniałam wcześniej, zawartość poboczna zawiera w teorii najlepsze kąski, ale dotarcie do nich oznacza, że musimy doświadczać też katorgi głównej linii fabularnej, której nikomu nie życzę.

Jako całość „Left Alive” nie osiąga niczego poza tym, że jest przeciętniakiem, który nigdy nie powinien zostać wydany. Ma ciekawe pomysły i motywy, które bardzo przypominają „Metal Gear Solid”, ale produkt końcowy nigdy nie zbliża się do ideału i niestety nie zostanie zapamiętany w tym samym świetle. Jeśli znajdziecie ją na naprawdę dobrej wyprzedaży, to może warto spróbować, nie inaczej.


★☆☆☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday, 9 July 2019

Creed II ★★★☆☆


Pamiętacie jak w 2015 roku, ukazał się Creed? Wszyscy, łącznie ze mną, bronili się rękami i nogami. Nie chcieliśmy znowu widzieć Rocky'ego, a ponieważ miał to być jego ósmy wjazd na scenę, cuchnęło to desperacją ze strony Sly Stallone. Potem jednak produkcja ukazała się i było naprawdę dobrze. Sly usiadł na tylnym siedzeniu, kiedy Adonis Creed Michaela B. Jordana stał się nową ikoną w gatunku filmów sportowych, podczas gdy Rocky zachowywał się jak napakowany stary Yoda. To była tylko kwestia czasu, zanim zostaliśmy zmuszeni do kontynuacji tego sequela i dzień ten nadszedł w 2018 roku.


Creed II jest lepszy niż się spodziewacie, ale nie trafia na podobne wyżyny co pierwsza odsłona. Tego należało się spodziewać, ponieważ Creed miał element zaskoczenia. Nikt nie oczekiwał od niego jakości, ale to nie znaczy, że Creed II jest porażką. Film opowiada o walce trwającej 33 lata, ponieważ Adonis Creed spotyka nowego przeciwnika na ringu: Viktora Drago, syn Ivana Drago, potężnego sportowca, który zabił ojca Adonisa, Apollo Creeda. Dla fanów serii Rocky jest to dość kultowy i historyczny wątek, który będzie teraz kontynuowany.

Jest trochę leniwy - narracja filmu polega na pobudzaniu wspomnień widza „hej, a pamiętasz to?”. Nic w tym nie wydaje się szczególnie świeże. Ścisłe przestrzeganie formuły franczyzowej daje się odczuć jak wycinanie ciastek, ale myślę, że w każdym Rockim znajdziemy tego typu odczucia. Nawet jeśli to film sportowy, jest to sprawdzone podejście, które gra ze wszystkimi grupami wiekowymi i pokoleniami, więc przypuszczam, że zalicza się do kategorii „zwycięskiego składu się nie zmienia”.

Film z pewnością wygląda i brzmi dobrze. Jest to stylowe i solidne dzieło z niesamowitymi występami i dobrą reżyserią Stephena Caple Jr, który bierze na siebie obowiązki Ryana Cooglera z Black Panther, który to pełni tu rolę producenta wykonawczego. Jednak. Będąc dziewiątym filmem z tej serii, cała ta sprawa po prostu wydaje się nieco wyprzedana. Nie ma nic złego w tym filmie, ale nie ma też niczego, co mogłoby sprawić, że odróżnimy go od reszty.


Ogólnie rzecz biorąc, Creed II nie wywalczy dla sagi Rocky’iego nowych fanów. Jest to zabawa przeznaczona wyłącznie dla fanów, którzy śledzili historię już przez jakiś czas - główny wątek tego filmu, rywalizacja Drago i Creeda - to rzeczy całkiem bez znaczenia dla każdego, kto nie spędził wcześniej czasu z Rocky’im i jego gangiem. Ale hej, sportowe filmy są łatwą rozrywką, prawda? W większości doceniane pod koniec długiego dnia i jeśli właśnie tego potrzebujecie od Creed II, nie sądzę żebyście byli rozczarowani.

★★★☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 6 July 2019

Escape Room ★★★☆☆


W Escape Room’ach jestem okropny. Moja dziewczyna z radością potwierdzi, kiedy zagadka mnie dezorientuje, wściekam się. Chciałbym być pracownikiem w Telford, gdzie ostatnio grałem i śmiać się z tego jak się wkurzam… spokojnie i tak ich kocham. To wyjątkowy i zabawny sposób spędzenia czasu oraz świetna okazją do budowania więzi. To jednak nic w porównaniu do Escape Room’u w reżyserii Adama Robitela.

Film śledzi losy sześciu żądnych przygody nieznajomych, którzy zostali zaproszeni do tajemniczego budynku, aby spróbować sił z nowym innowacyjnym Escape Room’em - gdzie gracze rywalizują o rozwiązanie serii zagadek, aby wygrać 10 000 $. To, co zaczyna się od pozornie niewinnej zabawy, wkrótce przeradza się w koszmar na jawie. Czterech mężczyzn i dwie kobiety odkrywają, że każdy pokój jest pułapką, która jest częścią sadystycznej gry o życie i śmierć, zorganizowanej wokół ich mrocznej przeszłości.


Film jest w zasadzie Piłą w wykonaniu Agathy Christie, z grupą nieznajomych zaproszonych do tajemniczego i przerażającego miejsca i zmuszonych do walki o swoje życie. Ale szczerze, kocham takie pomysły. Z radością będę bronić Piły. Jasne, że to badziew, ale nie można zaprzeczyć, że głęboki świat jest tak pełen nieprzewidywalnych zwrotów akcji i trzeba go szanować. Escape Room próbuje to powtórzyć i szczerze, nie jest daleko. Fabuła ma dla nas kilka niespodzianek oraz nowatorskich i ekscytujących scen śmierci, jednak i tak w USA mamy ocenę PG-13 z powodu braku przemocy. Nie jestem sadystą, ale lubię odrobinę krwi w całym obrazie. Śmierć tutaj, choć interesująca, wiele roboty pozostawia wyobraźni.

Film taki jak ten udaje się, albo i nie, bazując na sile bohaterów (lub jej braku) i cieszę się, że Escape Room może pochwalić się całkiem niezłą obsadą z mnóstwem ciekawych materiałów do pracy. Taylor Russell, Logan Miller, Deborah Ann Woll, Tyler Labine, Jay Ellis i Nik Dodani to całkiem niezła ekipa - samolubny bankier, ekspert Escape Room’ów, cicha ofiara, młody student ... wszystkie typowe archetypy. Są jednak bardziej interesujące niż zwykle, a chemia między nimi jest bardzo solidna.


Niestety czułem, że film przegapił swoją szansę. Wielkie odkrycie pod koniec filmu nie jest wystarczająco satysfakcjonujące, oczywiście torując drogę do kontynuacji, ale pozostawiając widzom tego pierwszej części zbyt wiele pytań. Są oczywiście dziury fabularne (to przecież nowoczesny horror) i dość kiepskie dialogi. Brak gore może być rozpraszający i są pewne sceny, które sprawią, że będziecie krzyczeć do telewizora w zupełnym niedowierzaniu, dlaczego nasi bohaterowie dokonują pewnych wyborów. To wszystko stanowi normę dla gatunku i nie szkodzi zbytnio produktowi końcowemu. Nie jest to arcydzieło, ale jest zabawne i ekscytujące. Escape Room jest zabawnym thrillerem - nie bez wad, ale z pewnością to akceptowalny sposób na zabicie 90 minut.

★★★☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday, 4 July 2019

Glass ★★☆☆☆


M. Night Shyamalan musi mieć jedną z najbardziej niespójnych filmografii w historii kina. Kiedy jest w formie, jest znakomity (The Sixth Sense), a kiedy z niej wypada, jest cholernie nędzny (The Happening). Jego najnowszy film, Glass, znalazł się gdzieś pomiędzy tymi dwoma opcjami, jednak z głośnym i rozczarowanym „meh”.

W 2016 roku Shyamalan dał nam Split. Thriller psychologiczny przedstawił publiczności Hordę (James McAvoy), człowieka o 23 różnych osobowościach, który porwał i uwięził trzy nastoletnie dziewczęta w odizolowanym podziemnym obiekcie. W miarę rozwoju filmu dowiadujemy się więcej o tak zwanej „Bestii”, jednej z jego osobowości o niesamowitej sile i zdolnościach. Jeśli nie widzieliście filmu, zdecydowanie go polecam - to cholernie dobry kąsek, głównie dzięki absolutnie fenomenalnemu występowi McAvoya, ale jak wszyscy wiecie, albo i nie, film został zakończony szokującym twistem, stanowiącym iż był to w rzeczywistości sequel M. Night’s Unbreakable. Wkrótce po wydaniu Split Shyamalan ujawnił zaskakującą wiadomość, że pracuje nad filmem, który połączyłby postacie z obu filmów w showdown. Rezultatem jest właśnie Glass.


Śledząc założenia Split, Glass serwuje nam David’a Dunn’a (Bruce Willis) ścigającego nadludzką postać Hordy (McAvoy), podczas gdy Elijah Price / Mr Glass (Samuel L. Jackson) pojawia się jako ten pociągający za sznurki, znając sekrety obu mężczyzn.

Choć początkowo dość ekscytujące jest ponowne zobaczenie bohaterów Dunn’a i Price’a po prawie 20 latach, nowość szybko się kończy, gdy staje się jasne, że obaj są już na to za starzy. Całość cuchnie straconą szansą - jest po prostu za późno. Wiele lat temu mogło to być zjawiskowe, ale w 2019 r. Jest to co najwyżej spektakularna katastrofa. To nie znaczy, że film nie ma dobrych stron. James McAvoy jest oszałamiający w roli Hordy. Sprawia, że każda z osobowości ma własną głębię i daje nam kolejny naprawdę dobry pokaz. Prosta kontynuacja gry znanej ze Split bez tego połączenia z Unbreakable byłaby dobrym rozwiązaniem, ponieważ Horda McAvoya jest jedną z najlepszych nadnaturalnych postaci od lat.


Film potyka się tworząc filmowy świat, o który absolutnie nikt nie prosił. Nie musieliśmy ponownie odwiedzać Dunn’a i Price’a i na pewno nie musieliśmy poszerzać wszechświata, w którym żyli bohaterowie - Unbreakable był fajnym, małym samodzielnym kawałkiem kina z początku XX wieku niosącym wiele szczęśliwych nostalgicznych wspomnień. Przywrócenie tych postaci jest podobne do chłostania martwego konia i pozostawia w ustach taki kwas, że aż gorzej patrzy się na poprzednie filmy. Glass to bałagan. Wypełniony potknięciami i zmarnowanym potencjałem. Spędzicie czas, krzycząc na telewizor z niedowierzaniem i gniewem na ustach, które film niewytłumaczalnie sam z nas wyciąga. To ogromne rozczarowanie, ale z drugiej strony, czego tak naprawdę oczekiwaliśmy od tego zawiłego człowieka, który przyniósł nam Happening, After Earth i The Visit? Glass to kolejny bałagan od „M. Night”.

★★☆☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday, 2 July 2019

Gloria Bell ★★★★☆


Wśród światowych twórców kina panuje ostatnio trend na przerabianie własnych filmów dla anglojęzycznej publiczności. Słynny norweski filmowiec Hans Petter Moland zadebiutował w tym roku w Hollywood filmem Cold Pursuit, remake’iem swojego filmu „In Order of Disappearance” z 2014 roku. Michael Haneke zasłynął przerabiając swoje pokręcone Funny Games dziesięć lat po swoim oryginalnym wstrząśnięciu Cannes Film Fest w 1997. Teraz Sebastián Lelio odtworzył swoją wielokrotnie nagradzaną Glorię, niemal ujęcie po ujęciu i tak powstała Gloria Bell, z fenomenalnym występem znakomitej Julianne Moore na czele.


Film śledzi losy tytułowej Glorii Bell (Moore), rozwódkę lekkoducha, która spędza noce na parkietach, radośnie snując się po klubach Los Angeles. Szybko znalazła się w nieoczekiwanym romansie z Arnoldem (John Turturro), pełna radości z pączkującej miłości i spotkań. Pomimo przeniesienia scenerii z Santiago do Los Angeles w tym remake'u, film wciąż można odczuć jako dzieło niezależnego kina na światowym poziomie, a nie typowego hollywood.

Dzieło zdecydowanie  należy w całości do fantastycznej Julianne Moore, która zasługuje na każde wyróżnienie pod słońcem za tę subtelną i głęboką rolę. Pojawiając się w niemal każdej klatce filmu, Gloria jest złożoną postacią kryjącą się za beztroską postawą i ciągłym uśmiechem. Julianne wkłada tak wiele charakteru w spojrzenie i postawę Glorii w roli, która nie jest efektowna ani ekspresyjna, ale niesamowicie subtelna. To niezwykła praca konsekwentnie angażującej się i sumiennej aktorki. Wsparcie w postaci między innymi Turturro, Michael Cera i Sean Astin - jest również oszałamiające i nie grają oni wyłącznie w cieniu Moore.

Strona wizualna filmu jest wspaniała. Nakręcony w tonach brzoskwini i neonie przez Natashę Braier, przenosi widza w świat nocnego życia Los Angeles. Wspaniale skomponowany fantastyczny soundtrack - w tym Bonnie Tyler i Paul McCartney - film cały po prostu emanuje stylem. Nie jest to przerost formy nad treścią. Reżyser Lelio opisał ten film nie jako remake, ale raczej jako „wersję okładkową” swojego oryginalnego dzieła, co wydaje się trafnym określeniem, pomimo tego, że film jest niemal strzałem w dziesiątkę z tą samą historia i schematami postaci. Gloria Bell z pewnością wnosi świeżość i oryginalność, dzięki czemu film sprawia wrażenie niezależnego - albo przynajmniej doskonałego hołdu dla oryginalnej produkcji.


Dzieło porusza interesującą dyskusję dla fanów kinematografii. Jeśli robić remake, czy powinien być on zarezerwowany dla reżysera oryginalnego filmu? Co więcej, czy ponowne próby nagrania tego samego dzieła są okej, jeśli zostały wykonane przez oryginalnego twórcę? Czy są w ogóle remake'ami? Remake’i własnych dzieł Lelio, Haneke i Molanda dają do myślenia. Na razie wygląda na to, że te prace przyszły z najzdolniejszych możliwych rąk i widać to w finalnych produktach - Gloria Bell to cudowny film pełen serca, fenomenalny występ i naprawdę piękny obraz. Film zaskoczył mnie i całkowicie zachwycił na czas seansu i myślę, że tak samo będzie z Wami.

★★★★☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl