Thursday, 30 May 2019

ToeJam & Earl: Back in the Groove ★★★☆☆


Kolejny projekt na Kickstarterze oparty na Unity żyjący nostalgią minionych dni. Tym razem dążący do serc dzieci Mega Drive’a, trafiając całkiem celnie. Próbując zaimponować dwóm dziewczynom, ToeJam i Earl „pożyczają” czyjś statek kosmiczny, by pokazać koleżankom wszechświat… i oczywiście Ziemię. Mocne wrażenia gwarantowane. Earl włącza czarną dziurę i rozbija po wszechświecie zarówno Ziemię, jak i statek kosmiczny. Zadaniem naszego funky duo, jest znaleźć wszystkie brakujące części statku, które zostały rozproszone na wielu poziomach. Nie mają zamiaru naprawiać Ziemi domyślając się, że i tak była skazana na zagładę.


Gdy rozpoczynamy grę, mamy wybór, czy poziomy mają być wyświetlane za każdym razem takie same, czy też powinny być generowane losowo. Skłania to do ponownego przechodzenia gry, który sama w sobie nie jest zbyt długa, choć w tym przypadku nie jest to problem. Toejam i Earl to produkcja przeznaczona do kilkukrotnego przejścia, ponieważ grając odblokowujemy nowe postacie. Łącznie jest ich dziewięć i możemy nimi grać w ekipie do 4 osób, online lub na kanapie. Gra jest dość powolna, zwłaszcza gdy badamy wszystkie zakątki każdej mapy, próbując znaleźć windę do kolejnej i szukając brakujących części statku kosmicznego. Dla urozmaicenia po drodze mamy tajemnicze prezenty, z którymi musimy poeksperymentować, by dowiedzieć się jak dokładnie działają. Chociaż można żyć bez nich, a mi częściej przeszkadzały niż pomagały.

Tak jak w prawdziwym życiu, ludzie są wrogiem. Zwykle grają rolę utrudniaczy i wchodzą w drogę Tj & E. Na szczęście większość jest naprawdę łatwa do uniknięcia, bo kiedy wchodzimy w interakcję z dowolnym elementem świata gry, oni nagle zapominają o naszym istnieniu. Jak można się spodziewać po tak funkowej grze, ścieżka dźwiękowa jest w większości w punkt i brzmi jak najgorsze kawałki z porno lat 70-tych, jednak przy tym staje się dość szybko powtarzalna.


Tak długo, jak nie oczekujecie niczego więcej niż gry z Mega Drive’a, ToeJam & Earl to kilka przyjemnych i szybko mijających godzin. Akurat by odpalić raz na jakiś czas, gdy chcecie się wyluzować... i nie możecie znaleźć swojej płyty z Tekkenen. Nie mam pojęcia, kto jest właścicielem praw, ale poproszę nowe Comix Zone.


★★★☆☆
Bry Wyatt


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday, 27 May 2019

Super Dragon Ball Heroes: World Mission ★★★☆☆


Super Dragon Ball Heroes World Mission: szalenie długi tytuł nowej gry karcianej na Nintendo Switch, która zawiera tyle statystyk, kart, odniesień i grafik, że mógłbym o tym mówić dłużej, niż moglibyście machać kijem. (Wiecie, takim jak Goku miał za dzieciaka, pamiętacie?)

Super Dragon Ball Heroes, była grą na DSa, która została przeniesiona na Switcha i jest dość solidną karcianką, jednak oryginalna wersja była dla mnie frustrująca, uzależniająca i nie jestem pewien, czy naprawdę ją polubiłem. Wydaje mi się, że spędziłem około godziny lub dwóch w tutorialach, czując się jakbym próbował pojąć Numberwang … a końca nie było widać.


Bohater nowej gry nazywa się Dave, przynajmniej w mojej wersji, jest zasadniczo bezimienny i możecie nazywać go Jeff lub Chimp Lasher. Dave jest bohaterem mojej historii i znalazł się w środku turnieju karcianego. Wszystkie postacie z gry karcianej, oparte są na wydarzeniach z „prawdziwego świata” Dragon Ball, jednak w trakcie gry zaczęły one wychodzić do „prawdziwego świata” i atakować wszystkich w zasięgu wzroku. Jest to trochę dziwne, biorąc pod uwagę, że postacie takie jak Radditz, Cooler, Frieza itd. są międzygalaktycznymi terrorystami, co oznacza, że jest to odpowiednik naszej gry karcianej z Saddamem Husseinem, Polem Puli i tą babą, która podsiadła ostatni wolny stolik w Starbucks przed zamówieniem czegokolwiek.

Gra jest pełna uroczej nostalgii z Dragon Balla, co pewnie sobie wyobrażacie. Rozgrywka karciana przypomina bardziej mechanikę RPG niż surową grę karcianą, taką jak Gwint lub ta niesamowita gra z Final Fantasy IX. Niestety grafiki wyglądają tak, jakbym rysował je na kolanie, bo w Starbucksie nie było już wolnych stolików.

Historia jest fascynująca, a ekscytująca esencja Dragon Balla jest tutaj obecna na tyle, na ile to możliwe w grze karcianej, niestety to też idzie w parze ze zbyt intensywną krzywą uczenia się, zwłaszcza na początku gry - nie mam pojęcia dlaczego wygrywam, ale zakładam że powinienem robić to co robię. Muzyka jest świetna, a karty są naprawdę niesamowicie zaprojektowane. Jednak tutaj przychodzi mój główny problem. To jest gra karciana. Jest to w momencie pisania tego tekstu gra tej samej ceny co typowy tytuł AAA! Moglibyście polecieć do Hiszpanii z paczką kart, dostać się do baru i bawić się z lokalnymi graczami za mniej więcej taką samą kwotę. W grze nie ma po prostu wystarczająco kontentu by zagwarantować sens takiej metki cenowej, zwłaszcza przy tak wielu innych tytułach wysokiej jakości obecnych na rynku.


Jeśli dostaniecie darmową kopię, lub zobaczycie ją na wyprzedaży i uwielbiacie Dragon Balla, z pewnością warto zagrać, ale obecnie wstrzymałbym się chwilę. Jedno Wam powiem, jeśli jesteście pracownikami rządowymi, którzy mogą uchwalić nowe prawo, które sprawi, że nie można będzie usiąść w Starbucks bez uprzedniego zamówienia czegoś, dam Wam w zamian moją kopię.

★★★☆☆
David Roberts



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 25 May 2019

Doctor Who: S11 ★★☆☆☆


Wyprawa na nieznane terytoria - jedenasty sezon Doktora Who jest pierwszym z kobietą na pierwszym planie. Energiczny występ Jodie Whittaker idzie jak po maśle, z entuzjazmem, wyraźnie podejmując tę bardziej wymagającą stronę Doktora w podobnym stylu co Matt Smith.


Jako pierwsza (i ostatnia) w swoim rodzaju, Whittaker jest oceniana nie tylko za jej zdolności do budowania rozrywki jako Władca Czasu, ale także za jej płeć, jednak pasuje ona idealnie do grania życzliwego obcego z dwoma sercami, który kocha Anglię, jednocześnie w razie czego nosząc przy sobie śrubokręt. Krytycy internetowi szybko wspominają o skargach „SJW” na temat narracji, aczkolwiek w tak naprawdę nie ma tutaj znaczenia, czy Doktor jest kobietą czy nie.

Zmiany mają też miejsce jeśli mowa o towarzyszach Doktora. Pierwszy od czasu restartu dołącza do niego trio: Bradley Walsh, Tosin Cole i Mandip Gill grający Graham O'Brien, Ryan Sinclair i Yasmin Khan. Podobnie jak w przypadku odnowienia Top Gear, obowiązki zostały podzielone, wszyscy mają trochę luzu, jednak niestety widać, że całość nigdy nie wyjdzie lepiej niż suma jej części. Yaz jest nowym najlepszym przyjacielem Doktora, który pracuje dla policji, Ryan cierpi na dyspraksję, a Graham to Graham. Każdy ma się dobrze w swojej roli, ale trochę brakuje między nimi chemii.


Inne skargi w internecie wynikają ze scenariusza i prawdą jest, że słaba narracja pozostawia Whittakerowi niewielkie szanse, by pozostać przy roli. Podczas gdy najnowsza edycja jest wyraźnym kontrastem w stosunku do Petera Capaldiego z ciężkim zacięciem (Tim Shaw?) i nawykiem wyciągania twarzy, która telegraficznie przemawia jego myślami na każdym kroku. Nie ma nadrzędnego tematu dla całej serii i chociaż niezależne odcinki znajdują jedynego Dalka, to nie ma ani jednego Cybermana, ani żadnego z typowych wrogów, których spodziewalibyśmy się zobaczyć w Doctor Who.

To nie jest złe show, jest inne i dalekie od codziennego podwieczorku, z którego wracało w czasach świetności Davida Tennanta i Billie Piper. Mając to na uwadze, wciąż istnieje nadzieja na lepsze czasy, a lepszy scenariusz w następnym sezonie na pewno pomoże podkreślić zalety zespołu.

★★☆☆☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Wednesday, 22 May 2019

Detective Pikachu ★★★★☆


Co w Pokémonach sprawia, że ludzie aż tak je kochają? Oryginalne gry na Gameboya, karcianka i anime były dla mnie ważniejsze niż wyniki egzaminów, jedzenie i umiejętność życia w społeczeństwie na tyle, by najważniejszym wydarzeniem moich lat 30-tych na tym świecie nie był film Pokémon. Mam tak silne wspomnienia z czasów, kiedy wybrałem mojego pierwszego startera (Charmander), czy tej katastrofy, gdy przypadkowo przeniosłem mój EXP na Pete'a w Emeraldach. Oryginalny film widziałem w dniu premiery, wtedy też dostałem specjalnego shiney Pikachu, a teraz, 20 lat później, poszedłem zobaczyć Detektywa Pikachu z Ryanem Reynoldsem w roli głównej.


Ojciec Tima został znaleziony martwy po wypadku z winy słynnego, zbiegłego brzuchomówcy Mewtwo. Tim, trener Pokémon, który miał tyle samo szczęścia z budowaniem więzi z Pokémonem, jak ja z kobietami równymi mi wiekiem. Tim dzwoni na telefon, który wygląda jak DS Lite, po czym sprzątając rzeczy swojego ojca wychodzi ze swojego mieszkania i spotyka Detektywa Pikachu. Pikachu ma amnezję, uzależnienie od kawy, jest przekonany, że tata Tima wciąż żyje i chce pomóc mu rozwiązać sprawę. Wyobraź sobie bardzo rozmownego małego, żółtego i futrzastego Humphreya Bogarta z ADHD, stawiam gdy kamery nie patrzą Pikachu cały czas pali.

Justice Smith (Tim) i Kathryn Newton (Lucy) wykonują solidną robotę, tworząc klimat duetu protagonistów niemal jak z anime, bardzo przypominając Asha i Misty. Lucy ma nawet grubego Psyducka, który w każdej chwili może mieć katastrofalny ból głowy. Trochę odciążają małe żółte ramiona Ryana Reynoldsa, więc nie dźwiga on całego filmu, który zresztą z łatwością mógłby poprowadzić sam. Reynolds jest niesamowicie… Ryanem Reynoldsem, do tego stopnia, że film może się wydawać marzeniem PG, którego Deadpool szuka gdzieś pomiędzy krwawymi masakrami.


Fan serwis pierwsza klasa, zwłaszcza w odniesieniu do oryginalnego programu telewizyjnego. To solidny film dla każdego, kto lubi proste filmy dla dzieci ze stosunkowo przewidywalnymi fabułami, ale jeśli wejdziecie na salę jako fani świata Pokemon, pochłoniecie każdy gram każdej sceny. Jedyne, czego brakuje, to punkt kulminacyjny, który mógłby być walką na poziomie Dragonball Z, ale to się chyba nigdy nie stanie. Szkoda bo mogłaby to być niszcząca całe miasto wybuchowa bitwa przypominająca koniec Endgame.. (spoiler alert) byłoby świetnie.

Mewtwo powrócił, Charmandery są wszędzie, Bulbasaury są urocze, a krótka bitwa Pokémonów między Magikarpem a Charizardem sprawi, że zechcecie klaskać ze szczęścia. Jest to obowiązkowa pozycja dla fanów Pokémonów, a ja zaślepiony moim fanboystwem, nie mam pojęcia, czy można go oglądać jeśli nie wiecie nic o tym uniwersum, ale myślę, że jest to dość solidna pozycja dla dzieci i każdego mężczyzny / kobiety, którzy mają ten nostalgiczny gruczoł, który zrobi całą robotę.


★★★★☆
David Roberts



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday, 20 May 2019

Mary Poppins Powraca ★★★★☆


Mary Poppins to chyba jeden z najbardziej znanych i kochanych filmów w całym katalogu Disneya. Zakorzenił się w świadomości społeczeństwa tak głęboko, że trudno byłoby znaleźć kogoś, kto nie zna słowa „supercalifragilisticexpialidocious”, okropnego akcentu Dicka Van Dyke'a lub znaczenia karmienia gołębi na schodach katedry św. Pawła.

Odważne posunięcie Disneya polega na tym, że pięćdziesiąt cztery lata później wydają sequel swojego klasyka (Odważne albo i chciwe. Raczej to drugie... ale nie mi to oceniać). Ale w sumie, zrobili - co zaskakujące - fantastyczny film.


David Magee wraz z Johnem DeLucą i reżyserem Robem Marshallem podejmują kroki, aby zdystansować się narracyjnie od oryginalnej historii, ustawiając swój sequel dwadzieścia cztery lata po tym, jak Mary Poppins po raz pierwszy odwiedziła rodzinę Banków, aby przypomnieć im o radościach dzieciństwa. Michael Banks (Ben Wishaw), obecnie borykający się z problemami artysta z trojgiem dzieci, po śmierci swojej żony rozpaczliwie próbuje brnąć przez życie ze swoją siostrą (Emily Mortimer) w domu, w którym dorastali. Po zaciągnięciu pożyczki od Fidelity Fiduciary Bank, i przy niezdolności do jej spłaty, rodzina Banków gości dwóch współpracowników banku, którzy powiadamiają Michaela, że ​​jeśli nie spłacą pełnej kwoty, to ich dom zostanie przejęty. Mając tylko dwa tygodnie na znalezienie pieniędzy, zanim stracą swój dom, rodzeństwo przypomina sobie, że ​​ich ojciec pozostawił im udziały w banku, które pokryłyby należną kwotę... jednak najpierw muszą to udowodnić. Z rodziną w dołku, kto miałby przybyć na pomoc jeśli nie nasza ulubiona niania, Mary Poppins.

Jak w przypadku każdej kultowej postaci, często trudno jest oddzielić rolę od aktora i bądźmy szczerzy; Julie Andrews odbiła swoje piętno nader znacząco. Więc w sumie dobrze, że Emily Blunt nie pozostaje dłużna. Wybór Emily Blunt jest praktycznie doskonały pod każdym względem; prawda, jej Mary Poppins jest nieco inną bestią niż ta, którą znamy i kochamy, ale film jest lepszy. W jakiś sposób udało jej się być jednocześnie bardziej surową i radosną na raz niż poprzedniczce, i miło się to ogląda.

Już słyszę powielające się pytania „Ale co z tą muzyką?”, „Przy oryginalnym filmie mającym tak wiele klasycznych i kultowych piosenek, w jak niby wypadają ścieżki dźwiękowe z  Mary Poppins Powraca?” Cóż… nie jest aż tak dobrze, niestety. Nie zrozumcie mnie źle; piosenki są doskonałe - niektóre z nich sięgają nawet grona takich wykonawców jak Chim-Chim-Cheree i A Spoonful of Sugar - ale w większości nie grają tak dobrze jak te, które pojawiły się w filmie z 1964 r., niestety oglądając nową odsłonę aż trudno nie przypominać sobie piosenek z oryginału. Pozwólcie, że powiem to w ten sposób; wyobraźcie sobie scenę, w której Poppins i rodzina przeciwstawiają się grawitacji. ‘I Love to Laugh’, czy ‘Turning Turtle’? A co z pół-nonsensowną piosenką, w której nasi bohaterowie spotykają postacie z kreskówek? ‘A Cover is Not the Book’, czy ‘Supercalifragilisticexpialidocious’? Słodko-gorzka piosenka, która pomaga dzieciom zasnąć… ’ Stay Awake’, czy ‘Where the Lost Things Go’? Wiecie o co chodzi. Nie chodzi o umniejszanie wartości piosenek w Mary Poppins Powraca; wszystkie są doskonałe. Ale poprzeczka została ustawiona bardzo wysoko przez Braci Sherman w 1964 roku, a Marc Shaiman, wykonując niesamowicie godną podziwu robotę, nie sięga jednak tak wysoko.


Mimo to Mary Poppins Powraca jest cudownie uroczym filmem i godnym następcą swojego poprzednika. Marshall wyraźnie podjął świadomy wysiłek, by stworzyć film - w rzeczywistości przeciwstawiający się życzeniom Disneya - czerpiący z magii i cudów oryginału. Niesamowicie dobrze obsadzony (szczególny ukłon w stronę Bena Wishawa, a także muzycznego maestro, dobrze znanej Bardzo Miłej Osoby Lin-Manuela Miranda, pełnomocnika Berta), muzyka jest chwytliwa i działa na wyobraźnię. Film wart obejrzenia zarówno dla dzieci, jak i dorosłych.

★★★★☆
Phil Taberner



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday, 14 May 2019

Avengers: Endgame ★★★★★


Minęło jedenaście lat, odkąd Tony Stark po raz pierwszy ogłosił światu swoją słynną kwestię „I am Iron Man” i wreszcie w 2019 r. zostaliśmy uraczeni filmem, który próbuje związać w całość wszystko, co się od tego czasu wydarzyło. Pomysł na Endgame polega na tym, aby wziąć emocjonalny odpowiednik jąder widzów po czym naprzemiennie masować i bić je na kotlety. (w miejsce jąder możecie wyobrazić sobie cokolwiek chcecie).

Jeśli chodzi o spoilery: zrobię wszystko, co w mojej mocy, aby wspomnieć o tym, co dzieje się poza trailerami, które już widzieliście, ponieważ w drodze do kina swoim wysokim głosikiem groziła mi wielka uszata mysz i mógłbym przysiąc, że za nią zobaczyłem samego Walta Disney’a. Jednak w całym tekście pojawią się istotne spoilery z Infinity War.


Endgame wychodzi tuż po wstrząsającej świat katastrofie Avengers Infinity War, w której wielki straszny purpurowy mężczyzna o imieniu Thanos zabił pięćdziesiąt procent wszystkich żywych stworzeń i po tym bezprecedensowo zakończył film, wszystko po to, by wywołać u widzów nawracające PTSD (Pretty Terrible Sleep, Disney).

Poza krótką chwilą na końcu Ant-man & The Wasp, zostaliśmy bez koncepcji na to, co Avengers planują zrobić, aby naprawić znacznie lżejszy świat, w którym teraz żyją. Scena po napisach z Captain Marvel w jej tytułowym filmie była ku mojemu zaskoczeniu sceną prequel’ową, opartą na momentach zaraz przed rozpoczęciem Avengers: Endgame, i niestety miała ona w niej podobnie mało czasu ekranowego co w całym Endgame.

Nie widziałem wcześniej filmu na podstawie komiksu, który wydawałby się tak bardzo podobny do tego co sprawia, że komiksy są tak świetne, nie tylko jako ustrukturyzowana opowieść o superbohaterach. Teksty i reżyseria w Endgame jest wyjątkowe, niejednokrotnie wszyscy na widowni sapali głośno lub klaskali w dłonie z radością. Przewroty i fan serwis są obfite, nie będę ich szczegółowo opisywał dla Waszego bezpieczeństwa emocjonalnego. Jest też jedna scena w filmie, która ma być nowym punktem odniesienia dla scen wojennych, sprawia, że bitwy we Władcy Pierścieni wyglądają jak bitwy Lego Władcy Pierścieni.

Bracia Russo, reżyserzy większości najlepszych filmów MCU, byli cytowani, mówiąc, że ten film jest największym emocjonalnym rollercoasterem i znacznie lepszym wyciskaczem łez niż Infinity War i jestem skłonny się z tym zgodzić. Będziecie potrzebować chusteczek. Słyszałem kiedyś takie zdanie „Nie ma suchego oka w domu”, ale po raz pierwszy słyszałem, jak wszyscy w kinie szlochali przez co najmniej 90 minut.


Jestem pewien, że słysząc, jak cudowny był ten film, zastanawiacie się, czy znajdzie się chwila na wyjście do toalety przez te 181 minut. Krótka odpowiedź. Nie, nie ma opcji. Film jest tak ściśnięty, że nie zdziwiłbym się, gdybym usłyszał, że po wstępnym cięciu trwał ponad pięć godzin, a jest tak fascynujący, że chciałbym raczej sikać w spodnie niż gdzieś iść. W przeciwieństwie do standardu Marvela, nie ma sceny po napisach.

Marvel zrobił coś niesamowitego w ciągu ostatnich jedenastu lat i, mówiąc, że warto było czekać, to trochę niedopowiedzenie. Jedyne, co powiedziałbym w negatywnym świetle, to fakt, że jeśli do teraz nie oglądaliście filmów MCU, nie będziecie mieć zielonego pojęcia co się dzieje. Każda kwestia jest dowcipem lub odniesieniem do jednego z  poprzednich filmów, więc bez obeznania człowiek się w tym po prostu pogubi. Poza tym jest to najbardziej złożona i imponująca produkcja, jaką kiedykolwiek widziałem z punktu widzenia filmu akcji / komiksu, nie będziecie zawiedzeni. Odpowiedni koniec Sagi Kamienia Nieskończoności. Weźcie chusteczki.


★★★★★
David Roberts



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday, 11 May 2019

Power Rangers Battle Of The Grid ★★☆☆☆


„Power Rangers: Battle for the Grid” to pierwsza gra wideo z serii od „Power Rangers: Super Legends” która ukazała się w 2007 roku, co zaskakuje, biorąc pod uwagę, że Power Rangers już od jakiegoś czasu coraz częściej wraca na nasze ekrany. Gra jest bijatyką z systemem walki 3 na 3 sterując czterema przyciskami, obejmuje też grę online, w której możemy grać solo, albo tworzyć drużyny z przyjaciółmi.


W swej istocie, bez wnikania w szczegóły, walka w grze jest całkiem dobra. Wszystkie kombinacje i ruchy specjalne są łatwe do zagrania, więc bariera wejścia, którą zazwyczaj mamy w tego typu grach, jest znacznie niższa, co pozwala cieszyć się grą nawet ze znajomymi niedzielnymi graczami.


Problem z „Power Rangers: Battle for the Grid” polega na tym, że wszystko poza walką jest niestety bardzo ograniczone i przeciętne. Na ogół w tego typu bijatykach oczekuje się wielu różnych trybów gry. Nawet starsze gry je miały - pamiętajmy, że seria „Tekken” nawet od początku miała tryby Arcade, Time Attack, Vs, Story, a ostatecznie Bowling i inne. Przy grach takich jak „Mortal Kombat” wychodzących z niezliczonych trybów i głęboko dopracowanej historii „Power Rangers: Battle for the Grid” niestety nie ma prawie żadnych trybów, i skupia się głównie na Arcade i treningu. Jest to po części wybaczalne, bo gra nie jest sprzedawana w pełnej cenie, a około 100-120zł, jednak nie opuszczało mnie uczucie, że treści mogło być o wiele więcej i czułam się znudzona po pewnym czasie.

To jednak nie wszystko. W grze jest mniej niż 10 postaci, które nie mają też zbyt wielu możliwości. Po prostu nie ma co robić, więc to kolejny powód, dla którego czułam się znudzona, a bez obszernej listy postaci do odblokowania po prostu nie czułam się zmotywowana do dalszej gry. Tryb VS powinien być trzonem rozgrywki, a granie online powinno przyciągać graczy, mających też do wyboru inne mnogie tytuły w tym gatunku.

Graficznie gra nie powala, ale nie tak źle, porównując ją chociażby do typowych gier mobilnych. U.I wygląda jak coś, adekwatnego kilka pokoleń temu, a ogólny styl gry wydaje się trochę niedzisiejszy.


Jeśli mam być szczera, to po prostu nie wiem, dla kogo ta gra jest przeznaczona - wydaje się zbyt prosta i łatwa dla fanów hardkorowych bijatyk (a nawet tych niezbyt hardkorowych), więc prawdopodobnie lepiej trafi do dzieci. Jestem pewna, że opanowanie jej zajęłoby trochę czasu, ale pytanie brzmi: czy ktoś będzie chciał to robić. Dodatkowo premiera w podobnym czasie co „Mortal Kombat 11”, „Super Smash Bros” i „Dragon Ball Fighter Z”, dając fanom wiele innych opcji do wyboru.

Główne idee i mechanika walki są całkiem dobre, ale gra naprawdę potrzebowała większego budżetu i większego rozmachu, aby w pełni osiągnąć to, co próbuje osiągnąć. Jeśli ktoś jest wielkim fanem, to w ten tytuł kupiłabym raczej z drugiej ręki lub na wyprzedaży.


★★☆☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday, 6 May 2019

FF12: The Zodiac Age ★★★★★


Final Fantasy 12: Zodiac Age - czas nie leczy wszystkich ran, ale dla Final Fantasy XII był jednak całkiem przychylny. Prawdopodobnie ostatnia świetna gra FF, XII to najnowsza odsłona serii, która została wydana w odnowionej wersji HD, jest dostępna na Xbox One i Nintendo Switch. Oryginał wybijał się na barkach popularności Final Fantasy X, powszechnie uważanej za jedną z najlepszych gier RPG w historii PlayStation 2. Jak można więc ulepszyć prześwietne FMV, pełne mini-gier i Chocobo?


Square zdecydowało się pójść z FF12 w zupełnie innym kierunku, i prawdopodobnie postrzegali to jako naturalny postęp w ich największej serii. Zmiany w turowym systemie walki i ogólny kierunek sprawiły, że niezłomni fani narzekali, a wszystko, od słabego głównego bohatera do stonowanej historii, zostało porównane do poprzednika w słabym świetle. Nie ma Blitzballi, ale ‘Wiek Zodiaku’ robi wiele rzeczy lepiej niż FFX, a nawet późniejszy Final Fantasy XIII. Gra zawiera system zadań z FF:Tactics, i dodaje głębię do Ivalice, gdyż możemy dzielić role (i odpowiednie umiejętności) między postaciami, aby uzyskać większą możliwość dostosowania niż kiedykolwiek wcześniej. Członkowie drużyny zaczynają od podstawowych statystyk i wybranej ‘siatki sfery’, pozwalając nam rozdysponować punkty w niemal dowolną umiejętność, którą chcemy rozwijać w danym momencie.

System „Gambit” jest jednym z najlepszych, jakie znajdziemy w każdej strategicznej grze RPG, możemy dzięki niemu usiąść i zrelaksować się, gdy stworzone przez nas skrypty zajmują każdego wroga (poniżej 50% zdrowia), do tego automatycznie uzdrawiają każdego kto otrzyma choćby najmniejsze obrażenia. Wymaga to trochę praktyki, ale złagodzi to większość bólów głowy, gdyż dzięki temu przebrniemy przez większość zbyt dużych skoków trudności bez nadmiernego grindu. Ponowne wydanie ma również szereg ulepszeń, z których najlepszym jest możliwość przyspieszenia gry w dowolnym momencie. Ratuje nas to gdy musimy spędzać czas na farmieniu materiałów, lub przyspiesza historię, gdy z jakiegoś powodu musimy powtarzać wcześniejsze sekcje. Dostępne opcje to prędkość 2x i 4x, dzięki czemu powrót do NPC znajdującego się dwa miasta dalej nie zajmie dużo czasu. Nadal możemy spędzić niezliczone godziny, polując, zbierając przedmioty oraz podnosząc statystyki i umiejętności za pośrednictwem systemu prac.


Z perspektywy czasu łatwo jest dopatrzeć się, które funkcje zostały przeniesione do FF XIII. Na szczęście nie jest aż tak liniowo, a za to mamy do eksploracji ogromne obszary, które są pełne wrogów i przedmiotów do znalezienia, a do tego jeszcze mnóstwo innych dodatkowych treści. Historia jest dość intrygująca, jeśli potrafimy poradzić sobie z politycznymi zagwozdkami, a łatwiej to przełknąć, ponieważ możemy grać z podwójną prędkością. (Animacje są dość zabawne, gdy poruszamy się dwa razy szybciej.) Remaster HD wygląda tak dobrze, jak każdy by się spodziewał, biorąc pod uwagę materiał źródłowy, ale nadal nie może się pozbyć tej całej toporności. Starsza technika jest szczególnie zauważalna w przypadku niektórych sztywnych animacji i dialogów, ale wciąż jest niemal zapierająca dech w piersiach, gdy olbrzymi boss uruchamia specjalny atak lub gdy po raz pierwszy widzimy skalę miasta.

FF12 to jedna z najlepszych gier RPG, które znajdziemy na Switchu, chociaż nie jest tak już w przypadku Xbox One. Gra nie jest stworzona do niedzielnego grania, ale jest idealna, jeśli szukacie mięsistego doświadczenia w starym stylu.

★★★★★
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Friday, 3 May 2019

Unravel 2 ★★★★☆


„Unravel” było tak ekscytującą i inną grą, kiedy po raz pierwszy ukazało się w 2015 r. - było wolny od szalonej przemocy i szybkiej akcji, które ma wiele innych gier, ta zaś skupiała się bardziej na byciu po prostu przyjemnym i naładowanym emocjami doświadczeniem, wypełnionym wymagającymi łamigłówkami. Ogólny odbiór gry był bardzo dobry, nic więc dziwnego, że „Unravel 2” również zyskało już wiele pozytywnych recenzji.

Jeśli graliście w pierwszą część, spotkacie Yarny, uroczą małą nitkę, którą kontrolowaliśmy przez serię łamigłówek i niepokojących wydarzeń. W „Unravel 2” sterujemy dwoma Yarny, które zostały zaprojektowane dla dwóch graczy, więc oba Yarny(?) muszą kooperować, aby przedrzeć się przez wiele różnych wyzwań i przeszkód. Nadal można grać w pojedynkę, kontrolując indywidualnie oba Yarny, jednak uwielbiam to, co dodała opcja dwójki graczy - dynamika jest zupełnie inna, a dodanie pracy zespołowej sprawia, że ukończenie każdej układanki jest bardziej satysfakcjonujące. Naprawdę musicie komunikować się i współpracować, aby osiągnąć cel, a gra jest wspaniała pozwalając obu graczom znaleźć swoje mocne strony.

Podobnie jak w pierwszej części, gra wciąż ma bardzo podobne mechanizmy wahadłowe, trampoliny, budowanie mostów i tak dalej, ale ruch jest teraz bardziej płynny. Aspekt dwóch graczy jest naprawdę największą zmianą - poziom trudności uważam za podobny, a grafika jest tak samo piękna. Wydawało się, że w tle było więcej wariacji, od ładnych lasów po mroczne alejki w mieście. Po ukończeniu możecie uzyskać dostęp do dodatkowych poziomów, które sprawiają nieco więcej frustracji. Doceniam także system podpowiedzi, którego tak naprawdę zbytnio nie potrzebowałam, ale jest bardzo przydatny, gdy się trochę zaplączecie.

Jedyny aspekt, który nie był już taki świetny to historia, czy raczej tło fabularne - było oczywiście interesujące i jak tako podobało mi się, jak odzwierciedlała je rozgrywka, ale zabrakło “tego czegoś”. Narracja dwóch Yarnys była dla mnie o wiele bardziej emocjonalna i wciągająca… Trudno nie połączyć się z dwoma niezwykle uroczymi stworzeniami z przędzy, zwłaszcza w niebezpiecznych sytuacjach.


„Unravel 2” to krótka gra trwająca zaledwie cztery godziny i zawierająca tylko siedem poziomów, ale łamigłówki stanowią wyzwanie i wymagają wytrwałości oraz poświęcenia, jeśli chcecie dotrzeć do samego końca. Mimo to jest to nadal dobra gra dla dzieci i piękna alternatywa do tak powszechnych w obecnych czasach gier skupionych na refleksie i akcji. Odsuńcie się od zgiełku i oddajcie spokojnemu, ale zarazem skomplikowanemu wymiarowi dwóch Yarny.

★★★★☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl