Friday 29 November 2019

Oninaki ★★★☆☆


Oninaki to wypuszczona w sierpniu gra JRPG pochodząca ze stosunkowo nowej firmy Tokyo RPG Factory, twórców gier i spółki zależnej Square Enix. Jest to kontynuacja dwóch poprzednich części, I Am Setsuna i Lost Sphear - które moim zdaniem były świetnymi i przyjemnymi grami. Te dwa tytuły to tradycyjne gry turowe z pewnymi dodatkowymi mechanizmami, które wprowadziły innowacje do starszych stylów i zapewniały znacznie ciekawszą rozgrywkę.

Oninaki jest całkowitym odejściem od przednich części, przechodząc zamiast tego bardziej do action RPG, podobnego do serii Ys i Diablo. Wcielamy się w Kagachi, Obserwatora, który porusza się między światem żywych, a Zaświatami (zasadniczo światem umarłych / podziemiem) i walczy, używając przywoływanych Demonów i ratując dusze Zagubionych.


Sama gra ma kilka niezłych pomysłów, a także naprawdę interesującą fabułę, która eksploruje tematy życia, śmierci i reinkarnacji trochę w stylu anime. Problem polega na tym, że pomimo tych niesamowitych idei twórcy tak naprawdę nie zrobili nic, aby wydać je w dobrej oprawie.

Pierwszym problemem, który zauważyłam, była walka - brakuje jej różnorodności, której potrzebuje, aby uczynić ją interesującą. Oczywiście pomysł przywoływania demonów, aby walczyły za ciebie w bitwie, brzmi super fajnie i pod tym względem istnieje różnorodność, ale w rzeczywistości duża część walki to tak naprawdę przyciskanie przycisków w kółko. Niektórym się to spodoba, ale brakuje tu wyzwania, jakie daje system walki bardziej skoncentrowany na strategii. Co więcej, walka staje się męcząca po wielu potyczkach z  wrogami, którzy mają wyjątkowo ciężki do pokonania (zwykle podczas walk z bossami) lub takich, którzy giną po jednym ataku. Przez chwilę to zabawne, ale szybko robi się nudne (nawet dla mnie, kiedy zwykle bardziej zwracam uwagę na fabułę).

Wracając do historii - jest to najsilniejszy punkt gry, jednak rozwój postaci nie jest już tak dobry, jak się spodziewałam. Nasz bohater jest głęboki i interesujący, ale wiele innych pobocznych postaci już taka nie jest, a niektóre z nich wydają się dość podobne. Jest wiele interakcji z duchami, co jest świetne, ale kiedy dotrzemy do połowy gry, zaczynają być jak słupy ogłoszeniowe z zadaniami, a nie prawdziwe postacie. Zadania są niezłe, ale zauważyłam, że większość była naprawdę skoncentrowana na walce - jeśli to lubicie, świetnie! Jednak w lochach i na powierzchni wyraźnie brakuje zagadek i myślę, że dodanie kilku z nich mogłoby naprawdę pomóc.

Jedną z rzeczy, które bardzo mi się podobały, były grafiki, które były bardzo minimalistyczne, podobnie jak w poprzednich gry z Tokyo RPG Factory. Niektórzy mogą tego nie lubić, ponieważ chcą czegoś nieco bardziej zróżnicowanego wizualnie, ale podobało mi się to z dwóch powodów - po pierwsze, są estetyczne, nawet bez dodatkowych ozdób, a po drugie, brak intensywności graficznej prowadzi do gry, która działa naprawdę dobrze i nie wymaga wiele od sprzętu. Po koszmarach w niektórych nowych grach FPS to było jak piękny sen!


Problem z Oninaki nie polega na tym, że to zła gra, bo tak nie jest. Ma wiele do poprawienia, ale także wiele do zaoferowania. Po prostu nigdzie się nie wyróżnia. Jest wyraźnie i z całego serca średniakiem. Doskonałe pomysły kryją się za powtarzalnymi i przyziemnymi scenariuszami walki, a chociaż fabuła jest interesująca, pod żadnym względem nie jest wyjątkowa (szczególnie w porównaniu z poprzednimi grami od tego studia). Może warto spróbować, ale dopiero gdy spadnie cena.

★★★☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 26 November 2019

Gears 5 ★★★★☆

Gears 5. Zdecydowanie łatwiej się to wymawia, ale czy rozgrywka pasuje do nowej, uproszczonej nazwy?

Minęły trzy lata od wydania Gears of War 4, a Xbox mocno domaga się nowych wrażeń AAA. Microsoft liczy na to, że odniesie sukces, do tego stopnia, że pozwala użytkownikom Game Pass Ultimate pobrać go cztery dni wcześniej, aby zwiększyć liczbę subskrypcji usługi. Z pewnością to był znaczny wzrost liczby użytkowników w okresie przedświątecznym, spore zamieszanie i… nie bez powodu.


W Gears 5 nacisk położono na kampanię dla jednego gracza, chociaż całość zamyka się czasie gry sięgającym około 10-12 godzin. Gracz przejmuje kontrolę nad nową postacią w serii, Kait Diaz, a także powracającym JD Fenixem. Narracja gry jest bardziej warstwowa i poważna, z większą uwagą skierowaną na zagrożenie ze strony kosmitów, a także ku Gearsom samym w sobie. Jako towarzysza mamy też drona Jacka, którego można ulepszać i dzięki temu uzyskiwać aktywne i pasywne bonusy w trakcie gry, oczywiście o ile zbierzemy wystarczającą liczbę elementów.

Twórcy mówią, że to gra z otwartym światem, ale Gears 5 przypomina bardziej quasi-sandboxa z wrzuconymi większymi elementami. W dalszej części gry dostajemy pojazd do przemierzania dolin i pustyń, ale podstawa rozgrywki, czyli toczenie się, ukrywanie za osłoną i ciągły ostrzał przeciwników, aka gąbek na pociski, nadal jest znakiem towarowym serii. Pojawiły się nowe bronie i wrogowie oraz jeszcze więcej przedmiotów do zbierania, które mogą pomóc wydłużyć czas gry w trybie dla jednego gracza lub współpracy.

Jak zwykle dodali sporo trybów dla wielu graczy, w tym Tryb Ucieczki, Arkadowy i tradycyjny multiplayer. Tryb Ucieczki jest prawdopodobnie najciekawszy, pomimo prostej przesłanki. Jesteśmy podzieleni na drużyny złożone z trzech, a nie pięciu osób. Trudno jest przetrwać na wyższych poziomach trudności. Musimy po prostu podłożyć bombę i uciec, ale dodatek w postaci map zbudowanych przez graczy oznacza, że ​​nigdy nie zabraknie etapów do wypróbowania.


Gra wygląda niesamowicie, nawet jeśli nie gracie na konsoli Xbox One X, pełnej mięsistych sekwencji akcji i niesamowitego oświetlenia. Pod wieloma względami jest bardzo dopracowana, a obsada głosowa to złoto. Niektórzy użytkownicy zgłaszają uszkodzone pliki z zapisanym stanem gry - ja miałem do czynienia chyba ze wszystkim, od przypadkowego wyrzucenia z dowolnego rodzaju gry wieloosobowej po problemy z wyszukiwaniem ścieżki poruszania się dla towarzysza robota. Błędy są usuwane powoli i nie jest to przyjemna sprawa, jeśli chcecie grać już teraz.

Pomimo kilku błędów widać wyraźną różnicę pomiędzy Gears 5, a poprzednimi odsłonami, wprowadzając serię do 2019 roku z szeregiem zmian, które nie psują ogólnego wrażenia. Cięższa historia pomaga utrzymać uwagę gracza w trakcie kampanii i nie traci też smaku podczas gry wieloosobowej. Gra jest pełnoprawnym elementem serii i zaspokoi potrzeby fanów, a zmiany pomogą wejść do zabawy graczom, którzy wcześniej nie przepadali za Gearsami.

★★★★☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Friday 22 November 2019

Przemytnik (2018) ★★★★☆


W 2008 roku razem z ojcem pojechaliśmy do kina na Gran Torino. Pamiętam to jakby to było wczoraj - czuliśmy się jak część historii kina. Ostatni film Clinta Eastwooda, bo tak był sprzedawany, na dużym ekranie. Coś, do czego zmierzały lata wspólnego oglądania filmów Clinta w domu. 11 lat później jestem starszy, bardziej cyniczny i zgorzkniały. I oglądam najnowszy film Clinta. Gdybyście 11 lat temu powiedzieli mi, że Eastwood nadal będzie trudził się filmami w 2019 roku, rozpędziłbym Was na 4 wiatry.


Oparty na nieprawdopodobnej historii Leo Sharpa, film opowiada o „90-letnim przemytniku narkotykowym kartelu Sinaloa”, który jest ścigany przez DEA. Nasz starzejący się strudzony, samotny i stojący w obliczu wykluczenia z działalności bohater, podejmuje pracę jako kurier narkotykowy w meksykańskim kartelu. Jego natychmiastowy sukces prowadzi do łatwych pieniędzy i większej przesyłki, która szybko przyciąga uwagę agenta DEA Colina Batesa (Bradley Cooper). Kiedy wcześniejsze błędy Earla zaczynają poważnie obciążać jego sumienie, musi zdecydować jak naprawić te krzywdy, zanim dopadną go organy ścigania i bandyci.

Najpierw porozmawiajmy o Clincie. Facet pokazuje swój wiek i chwała mu za to. Wygląda teraz tak staro, że trudno uwierzyć, że kiedyś występował na równi z Lee Van Cleefem i Eli Wallach w „Dobrym, złym i brzydkim”. Jednak za tymi oczami można to dostrzec. Możemy zobaczyć całe jego życie, karierę i ból. Jest to wielki atut w późniejszych występach Clinta i tutaj jest zdecydowanie najlepszy. Generalnie nie jest to dla niego szczególnie nowa rola - groźny, szorstki stary rasista - z pewnością coś w tym jest. Ta rola jest idealna dla Clinta; jego postać mówi nawet „to jest ostatni” wielokrotnie w zwiastunie filmu, być może to ostrzeżenie, że to jego ostatni występ? Wątpię, wszyscy tak myśleliśmy 11 lat temu, ale niezależnie od tego, z pewnością byłby to ciekawy sposób na zakończenie kariery - 90-letni przemytnik narkotyków.

Wspierająca obsada jest równie ciekawa - Bradley Cooper serwuje występ, który jest tak samo dobry, jak jego nominowana do Oscara rola w  „A Star is Born”, aczkolwiek tutaj okazuje się niedoceniana. Jako obsesyjny agent DEA na ogonie Clinta jest człowiekiem opętanym przez sprawiedliwość. Pokazuje tyle samo bólu i desperacji, co Clint w głównej roli i obaj tworzą genialną parę kotka i myszki. Jedna scena, szczególnie w restauracji, jest tak napięta i ekscytująca, jak kultowa scena kawiarni w thrillerze Heat 90 Michaela Manna. Niemal wyprane z kolorów elementy wizualne filmu odzwierciedlają motywy mroku, desperacji i zacieranej moralności - ujęcia Yves Bélanger zamykają to wszystko w genialnych klatkach.

Podsumowując Przemytnik to cholernie drobna niespodzianka, która jest znacznie mocniejsza, niż ktokolwiek się spodziewał. Świat wpadł w panikę, gdy Clint ogłosił, że znów gra w thrillerze narkotykowym, ale rezultatem jest zaskakująco wzruszające studium na temat starości i przemijania, osadzonych w naszych desperackich czasach. Film bardzo mi się podobał i mam nadzieję, że to rzeczywiście pożegnanie Clinta - to po prostu doskonałe zakończenie.

★★★★☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Wednesday 20 November 2019

Kirby's Extra Epic Yarn ★★★★☆


Możecie mówić co chcecie o Kirby’im, ale nie odmówicie mu wszechstronności. Podczas gdy postacie takie jak Mario są w dużej mierze ponownie wykorzystywane w ten sam sposób i występują w ramach tych samych gatunków prawie z każdym nowym tytułem, mała różowa kulka miała wiele różnych przygód w różnych stylach - Kirby's Tilt 'n' Tumble i Kirby's Canvas Curse dały graczom nowy sposób kontrolowania postaci, a Kirby's Dream Course i Kirby's Air Ride wprowadziły ją do symulatorów wyścigów. 9 lat temu Kirby’s Epic Yarn trafiło na Wii i przekształciło Kirby w zmieniający kształt kawałek sznurka w świecie tkanin. To był ogromny sukces, teraz gra została ponownie wydana jako zaktualizowana wersja na 3DS - Kirby’s Extra Epic Yarn.

Spacerując przez Dream Land, Kirby znajduje smacznie wyglądającego pomidora i postanawia go zjeść. Yin-Yarn, zły czarodziej i jednocześnie właściciel pomidora, pojawia się i wysyła Kirby’iego do Patch Land, świata tkanin. Kirby zmienia się w przędzę, a jego umiejętności nie sprawdzają się w nowym świecie. Musi wyruszyć na przygodę, by pomóc księciu Fluffowi, zbierając siedem kawałków magicznej przędzy, aby połączyć Patch Land razem oraz pokrzyżować złe plany czarnoksiężnika Yin-Yarn. Tak, to dziwne. Ale urocze. Prosta historia jest opowiadana jak bajka dla dzieci, ustami osobliwego brytyjskiego narratora. Prezentuje się to raczej uroczo.


Przede wszystkim, nie jest to bezpośredni port oryginału Wii. Kluczową dodaną funkcją jest tak zwany “Tryb Diabelski”. Podczas gdy oryginalne wydanie było krytykowane przez niektórych za mały poziom trudności, Kirby był w stanie przyjąć obrażenia i wpadać w doły, na czym po prostu tracił kilka klejnotów, a my kontynuowaliśmy zmagania jakby nigdy nic. Tryb Diabelski śmieje się z tego podejścia, a Kirby dostaje pasek zdrowia - pięć trafień od ciągle pojawiających się potworów z przędzy i już mamy kłopoty. W razie potknięcia wracamy do początku etapu. Dla tych, którzy chcą bezmyślnej i prostej zabawy z Kirby, oryginalny i łatwiejszy tryb nadal jest opcją - ale szczerze mówiąc, nawet tryb Diabelski nie stanowi dużego wyzwania. Przeciwnicy nie są szczególnie inteligentni i okazują dość łatwi do pokonania, co oznacza, że ​​gra jest nadal prosta.

Ogólnie rzecz biorąc, w Extra Epic Yarn Kirby gra się prawie tak samo, jak na Wii - chociaż nie ma już cudownego trybu współpracy z konsoli Nintendo - jednak podobieństwo do oryginalnej gry nie jest w żadnym razie krytyką. Grafika zachowuje swoją cudowną dziecięcą atmosferę, a świat jest tak wciągający jak zawsze. Ta uroczo nostalgiczna i pięknie wykonana gra jest absolutną rozkoszą i nawiązuje do jednego z najlepszych pomysłów Nintendo z XXI wieku. Miałem dużo zabawy, ponownie odwiedzając Patch Land i chociaż był to szczególny czas, to może jednak być moje ostatnie pożegnanie konsoli 3DS. Może nie być to szczególnie ważny tytuł dla osób, które grały w oryginał, ale nowo dodany tryb diabelski dodaje nowe wyzwanie i fajnie jest móc zabrać ten tytuł w podróż.

★★★★☆
Sam Love

Kirby's Extra Epic Yarn w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday 18 November 2019

Cricket 19 ★★★☆☆


Nie jestem fanem sportu.  Nie oglądam, nie uprawiam i nie tykam gier wideo.  Po prostu nigdy nie miałem sportu we krwi.  Pamiętam, że w szkole budziłem w sobie wewnętrznego aktora i niczym Robert De Niro fingowałem dolegliwości, byle nie ćwiczyć na WFie. Mogłem co tydzień cierpieć na co innego. Patrząc wstecz, podejrzewam, że każdy widział, jak byłem leniwy, ale hej, myślałem, że po prostu jestem w tym dobry…


Tak czy inaczej! Przypuszczam, że po to właśnie są sportowe gry wideo!  Żebyśmy my leniwi ludzie mogli skosztować sportu, bez konieczności wychodzenia z domu - a nawet posiadania kolegów! W świecie symulatorów sportowych istnieje jednak jeden sport, który zawsze był trochę na uboczu, robiąc miejsce dla niekończącej się parady FIF i PESów.  Krykiet! Nie wiem absolutnie nic na temat krykieta (kiedyś jednak piłem kawę z Henry'm Blofeldem i uznałem go za jedną z najmilszych osób jakie kiedykolwiek spotkałem), ale wskoczyłem po szyję w Cricket 19 na PS4 - dla was!


2019 to całkiem niezły rok dla krykieta w Wielkiej Brytanii, a po Pucharze Świata przychodzi seria Ashes, nic więc dziwnego, że Big Ant Studios (kimkolwiek do diabła są) tworzy prosty, ale sprawny symulator. Cricket 19 nie ma wiele do zaoferowania i jeśli graliście w jakikolwiek symulator sportowy, a to na pewno, to szybko się o tym przekonacie. Po pierwsze i najbardziej oczywiste - tryb kariery, który pozwala nam przejść od krykieta klubowego do wielkich zawodów, lub z pominięciem marnych początków, zacząć od profesjonalnych rozgrywek, jeśli nie chcemy trudnić się w żmudnej wspinaczce na szczyt.  Możemy kontrolować jednego gracza lub całą drużynę - podobnie jak w wielu symulatorach sportowych.

Wizualnie gra jest niezwykle prosta.  To nie jest tytuł, który kładzie szczególny nacisk na grafikę, a to nadaje całości nieco przestarzały charakter. Niezależnie od rozgrywki, nie można pominąć faktu, że niektóre części gry wyglądają trochę jak na PS3.  Nie oznacza to, że są obrzydliwie złe, ale nie są dobre.  Oficjalna licencja Ashes oznacza, że ​​wszyscy gracze reprezentujący Anglię i Australię są dokładnie oddani i wyglądają dość wiernie w stosunku do swoich prawdziwych odpowiedników - jednak zawodnicy wszystkich innych krajów są oczywiście zmyśleni i dziwaczni. Na plus jednak mamy to, że bez względu na to, jak niezwykłe mogą wyglądać, zaskakuje nas ich sztuczna inteligencja i oznacza to przynajmniej, że mogą być godnymi adwersarzami, a nie bezmyślnymi zombie.


Na poziomie rozgrywki sytuacja wygląda nieco lepiej. System kontroli spełnia swoje zadanie i pozwala umiejętnościom wnieść pewien wkład w wyniki (w przeciwieństwie do niektórych gier sportowych polegających na waleniu w przyciski), z dużą ilością opcji kontroli i nastaw, co daje graczowi szansę naprawdę się wykazać. Podobnie jak w wielu innych grach tego typu, ma ona dwie opcje sterowania - sterowanie za pomocą przycisków lub sterowanie analogowe, z których obie mają swoje zalety. Istnieje kilka ciekawych opcji dostosowywania z kijami i terenami. Możemy też tworzyć własne turnieje, a nawet odgrywać znane scenariusze z historycznych gier.

Ogólnie rzecz biorąc, może to i nowa jakość krykieta na konsolach, ale w żadnym wypadku nie jest to arcydzieło symulatorów. Są do zrobienia pewne poprawki, zwłaszcza jeśli chcemy wprowadzić grę w XXI wiek - grafika wymaga szczególnej modyfikacji. Jeśli lubicie krykieta, przynajmniej teraz możecie grać w zaciszu własnego domu w najlepszej jak dotąd odsłonie.

★★★☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Friday 15 November 2019

Burning Rubber ☆☆☆☆☆


Na Boga. Właśnie wtedy, kiedy myśleliście, że jeśli chodzi o kino, czy nawet karierę Johna Travolty - nie może być już gorzej. Panie i panowie! Przedstawiam wam Burning Rubber (aka Trading Paint, aka Na Zakręcie), kolejny w długiej linii niewygodnych pokazów ego Travolty w desperackiej próbie ponownego poczucia się młodym. Trochę jak filmowa fontanna młodości. Tyle tylko, że to nigdy nie działa i sprawia, że ​​wygląda on jeszcze starzej. Jest to jeden z najśmieszniejszych wpisów w późnej karierze Travolty - tak, nawet licząc Gotti - i taki, o którym ciężko mi się mówi, bo nie ma tu za wiele do powiedzenia…

Nagradzany filmowiec Karzan Kader debiutuje w języku angielskim w opowieści o legendarnym duecie wyścigowym ojca i syna Sam (John Travolta) i Cam (Toby Sebastian), którzy podłamują się, gdy ich zwycięska passa zaczyna zawodzić. Rywal wyścigowy korzysta z okazji i oferuje Camowi okazję do ścigania się z przeciwnikiem (Michael Madsen). Cam na to przystaje, a różnica między ojcem i synem staje się jeszcze większa. Silniki idą w ruch, sypią się iskry, gdy oba auta w ostatecznym wyścigu o wysokie stawki i najbardziej niebezpiecznej rywalizacji między ojcem i synem. W zeszłym roku Travolta wręczył nam wspaniały prezent przypadkowo zabawnego Speed ​​Kills - historii weterana wyścigów motorówek. I tak, teraz to on jest weteranem wyścigów samochodowych…


Kończąc dygresję. Burning Rubber jest tak przewidywalne, jak się wydaje. Przede wszystkim romans boleśnie wręcz soczysty, nazbyt sentymentalny i dość agresywnie zatłoczony - rozgrywany między Travoltą, a postacią graną przez Shanię Twain. Tak, dobrze czytacie. Próby przedstawienia historii miłosnej są zabawne i znacznie bardziej pasują chyba do innego filmu. Jakiegokolwiek. Po prostu nie do tego. To ma być intensywny, szybki film wyścigowy - a prawdziwych scen wyścigowych jest jak na lekarstwo, jest więc nudno. Częściowo ze względu na kiepski montaż - szalone cięcia i źle scalone sceny sprawiają, że ogląda się to ciężko i trudno się wczuć, a przez to marnują się na wpół przyzwoite praktyczne efekty na torze wyścigowym. Sekwencja, w której samochód jest podzielony na pół, została całkiem zrujnowana przez straszną edycję i brak zbudowanego napięcia.

Burning Rubber nie daje powodów do polecania. John Travolta jedzie po najniższej linii oporu, a próby odzyskania publiki przez Michaela Madsena nie wychodzą wiele lepiej. Montaż to bałagan, fabuła jest poplątana, scenariusz to żart. Nienawidziłem każdej sekundy. Chciałem, wyjść od momentu, gdy się to zaczęło. Tego właśnie oczekujemy od Travolty pod każdym względem, jednak chyba zasługujemy na coś lepszego. Jest wiele lepszych sposobów spędzenia 90 minut niż Burning Rubber. Jest też Kevin Dunn. Absolutnie cudowny we wszystkim co robi, więc jeśli okaże się, że musicie przez to przejść, nie martwcie się. Kevin Dunn robi robotę.

☆☆☆☆☆
Sam Love

Burning Rubber at CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Wednesday 13 November 2019

Little Friends - Dogs and Cats ★★☆☆☆


Gotowi by poczuć się staro? Nintendogs zostało wydane 14 lat temu. Pamiętam wszystko co do joty - po wybraniu wirtualnego zwierzaka nadal słyszę tutorial sugerujący nazwy psów: „Lucky! Maxwell! Daisy!". To były proste czasy. 14 lat później oczekiwałbym czegoś nowego w gatunku symulacji zwierząt domowych. Czegoś przełomowego, takiego jak Nintendogs przed laty. Wygląda na to, że Little Friends: Dogs & Cats próbują powtórzyć ten sukces na konsoli Nintendo Switch, ale szczerze mówiąc, nie ma tu nic nowego.


Od momentu, gdy wejdziemy do gry i wybierzemy jedną z sześciu ras psów (Shiba Inu, Chihuahua, Toy Poodle, Labrador Retriever, Buldog francuski i Owczarek niemiecki), nostalgia i déjà vu uderzą jak grom. Jednak kiedy wrócimy do swojego cyfrowego domu, natychmiast zdamy sobie sprawę z ograniczeń Switcha.Na DSach mogliśmy łaskotać swojego psa, gwizdać na niego, rozmawiać z nim przez mikrofon i ogólnie mieć bliskie rzeczywistemu doświadczenie, Little Friends pozostawiają na tym polu wiele do życzenia. Jasne, są tutaj funkcje ekranu dotykowego, ale nie działają szczególnie dobrze - chociaż zapewniają bardziej wciągające wrażenia niż alternatywa z Joy-Conami.

Nie ma nic dziwnego w tym, że Little Friends to coś nowego pod względem grafiki. Nasi futrzani przyjaciele są jak żywi dzięki niesamowitemu (jak na Switcha) renderowaniu futra i mimiki w animacjach. Dawno minęły czasy martwych i płaskich Nintendogs, ale tam, gdzie same zwierzęta odnoszą sukces - i na pewno są w centrum uwagi - cierpią tła. Gra toczy się przede wszystkim w jednym pokoju, w którym będziemy monitorować potrzeby swoich zwierzaków (za pomocą wskaźników ekranowych) i wykonywać wszystkie swoje pieszczoty, zabawy i pielęgnację. Sam pokój jest jednak dość wypłowiały i pozbawiony charakteru, tak jak w czasach Nintendogów (chociaż można go edytować). Co więcej, zabranie psa na spacer pokazuje też całkiem pozbawiony życia świat zewnętrzny.

Gra w niewytłumaczalny sposób opiera się na czymś w rodzaju systemu poziomów; lepsze zapoznanie się z małym przyjacielem podczas spacerów i zabawy rozwija poziom przyjaźni, który zapewnia dostęp do nowych treści i zadań. Ponad 600 akcesoriów można kupić dla swojego zwierzaka za pieniądze zarobione na konkursach z latającymi dyskami, co sprawia mnóstwo zabawy - dzięki różnorodnym czapkom i ubraniom możemy też sprawić, że nasz pies będzie wyglądał jak absolutny kozak.


Jak sugeruje tytuł, koty również są dostępne - ale ta strona gry została potraktowana po macoszemu, z bardzo niewielką ilością interakcji i zabaw. Uznałbym to za grę o psach, ze szczyptą kotów, raczej jako dodatek. Ogólnie rzecz biorąc idea Little Friends: Dogs & Cats's jest we właściwym miejscu. Stara się być nowym Nintendogsem i wypełnić pustkę w niszy symulacji zwierząt domowych, która nęka ostatnią generację konsol, jednak cała ta sprawa cuchnie desperacją, a gra nie robi absolutnie nic nowego z tym gatunkiem, sprawiając jedynie, że chcemy odkopać nasze stare DSy i uruchomić Nintendogs.

★★☆☆☆
Sam Love

Little Friends - Dogs and Cats w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday 11 November 2019

Monster Jam: Steel Titans ★★★☆☆


W Anglii nie szalejemy zbytnio za monster truckami. Trudno zrozumieć te emocje - wszystko wydaje się bardzo amerykańskie, prawda? Niezadowoleni z normalnych ciężarówek, ludzie w starej dobrej Ameryce musieli po prostu sprawić, że będą większe. Bo czemu nie. Ten nowy typ ciężarówki zrodził Monster Jam, amerykański event sportowy. Zaczynając w 1992 roku, zaledwie 10 lat później wydali swoją pierwszą licencjonowaną grę wideo, Monster Jam: Maximum Destruction. 17 lat później wciąż dostajemy nowe tytuły - i raczej wiele się w tym czasie nie rozwinęły.

Najnowsza odsłona, Monster Jam: Steel Titans, kontynuuje ideę chaosu monster trucków i przenosi ją na kolejny poziom dzięki nowym mapom, wyzwaniom, modelom i szaleństwu. Wszystko to niedorzecznie przesadzone naprawdę działa jak miękki restart, wprowadzając nowych graczy do serii i miejmy nadzieję, przekonując ich, że jazda ogromną ciężarówką rozbijającą skrzynie na kawałki, to dobry sposób na spędzenie czasu. Zaczynając w centrum Monster Jam University nauczymy się podstaw sterowania ciężarówką i sposobów gry w różnych trybach. Następnie zostajemy wrzuceni za kierownicę i jedziemy w świat szaleństwa monster trucków.


Radziłbym, abyście zwrócili szczególną uwagę na samouczki, ponieważ sterowanie jest trochę nietypowe, zwłaszcza jeśli jesteście nowi w serii, czego się spodziewam, ponieważ macie jakikolwiek gust i nigdy nie marnowaliście czasu na Monster Jam. Trudne sterowanie jest dodatkowo ciekawsze przez niedorzeczny silnik fizyki w grze, który sprawia, że ​​pojazdy są bardzo nieprzewidywalne i czasami wręcz niemożliwe do kontrolowania.

Graficznie, Monster Jam: Steel Titans nie jest najładniej wyglądającą grą na rynku. Chociaż nikt nie spodziewał się, że tytuł z monster truckami będzie ucztą dla oka, spodziewałem się więcej po grze wydanej w 2019 roku. Konstrukcje pojazdów nie są złe - co zrozumiałe, tutaj skupiona była uwaga twórców. Jednak widać, jak dużo wysiłku włożono w pojazdy, a jak mało we wszystko inne. Świat wydaje się martwy, do tego brakuje mu detali, cały w blokowych teksturach i poważnymi problemami z perspektywą, które sprawiają, że wrażenia są bardzo niepokojące.

Przynajmniej jest wiele do zrobienia - obfite tryby gry, w tym standardowe wyścigi, swobodne przejażdżki, tryby kaskaderskie i zniszczenia sprawiają, że jeśli jesteście fanami monster tracków, prawdopodobnie szybko się nie znudzicie. Za kierownicą ciężarówki można się dobrze bawić, jeśli lubicie takie rzeczy. Powtarzalność jest dodatkowo maskowana przez liczne skórki do odblokowania i części do pojazdów, które sprawią, że wasza ciężarówka będzie siłą, z którą trzeba się liczyć.

Ogólnie rzecz biorąc, Monster Jam: Steel Titans zapewnia mnóstwo zabawy i szaleństwa z monster truckami, ale gra nie jest jeszcze wystarczająco dopracowana, aby wypuścić ją w 2019 roku. Grafika pozostawia wiele do życzenia, a abstrakcyjne sterowanie i fizyka składają się na frustrującą rozgrywkę, jednak jeśli lubicie Monster Jam, prawdopodobnie znajdziecie tutaj naprawdę dużo zabawy.

★★★☆☆
Sam Love

Monster Jam: Steel Titans w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Friday 8 November 2019

What Men Want ★☆☆☆☆


Pamiętacie komedię romantyczną z Nancy Meyers 2000 What Women Want, z Melem Gibsonem? Nie? Nie martwcie się. To był kompletny niewypał. Cóż, 19 lat później, ktoś zdecydował, że to dzieło powinno dostać wersję godną nowych czasów więc pora na remake / reboot / sequel - chociaż tym razem zmieniono płeć (jak oryginalnie). What Men Want to jeden z tych filmów, o które nikt nie prosił, nikt nie chciał, kilka osób obejrzało - w dużej mierze nie polubiło - i koniec końców - nigdy więcej go nie obejrzy. Zapewne zapadnie się w otchłań przeciętnego nowoczesnego rom-comu (i prawdopodobnie wyląduje gdzieś w pobliżu What Women Want, które zatonęło w 00).


Taraji P. Henson, cudowna aktorka, jednak tutaj to całkowicie zmarnowany potencjał pomimo jej najlepszych starań, grając Ali Davis, zastanawia się, co musi zrobić, aby odnieść sukces w męskim świecie. Mając nadzieję na znalezienie odpowiedzi zwracając się do medium, Ali pije dziwną miksturę, która pozwala jej słyszeć, co myślą mężczyźni. Korzystając ze swojej nowej umiejętności, Ali zaczyna przeganiać męskich kolegów w wyścigu, o podpisanie następnej gwiazdy koszykówki. Odwrócenie płci powinno pozwolić na bardzo aktualne spojrzenie na politykę dotyczącą pozycji obu płci w miejscu pracy. Komedia jako gatunek z pewnością ma taką możliwość - ostatni film Mindy Kaling Late Niht zrobił to bardzo dobrze.

Pomimo ciekawej przesłanki, która naprawdę ma potencjał, What Men Want jest po raz drugi całkowicie zrujnowanym filmem. Przede wszystkim Henson - absolutnie niesamowita aktorka, która dała nam jeden z najlepszych występów w Hidden Figures z 2016 - tutaj ciężko ją oglądać. To prawda, że ​​częścią problemu jest sposób, w jaki napisana jest jej postać. Jest „jednym z chłopców”, głośnym zwierzęciem imprezowym. Henson po prostu przesadza z występem tak tandetnym, że ciężko się to ogląda. Wszystko w filmie wydaje się nietrafione - żarty, fabuła, setting; wszystko tutaj cuchnie zacofaną komedią o pracy.


Kolejny dowód na to że remake ze zmianą płci nie czyni cudów. What Men Want to bolesny i  żmudny spektakl. Czasami wpada bystry seksistowski komentarz i już wydaje się, że w kontrze zgłębimy jakiś ważny temat, jednak zaraz jest to porzucane na rzecz sprośnych, prymitywnych żartów ( nietrafionych ). OK, więc to sex komedia. Ale nie, gatunek znów się zmienia! Teraz mamy dramat pracy. Więc gdzie w końcu jesteśmy? Niewiadomo. Praktycznie wszędzie gdzie się da, zapewniając niezapomniane wrażenia. A przy tym wszystkim jeszcze przeciągające się 2 godziny seansu. Dzięki Bogu, reżyser Adam Shankman nie wydał swojej oryginalnej wersji, która, jak twierdzi, trwała ponad 3 godziny…

Problem to niewykorzystany potencjał. Film mógł mieć silny przekaz, ale zamiast tego nie ma absolutnie nic do powiedzenia. Żarty są słabe, występy kiepskie, przesłanie pogmatwane, a całość jest za długa. Podsumowując, nie polecam. Unikać jak się da.

★☆☆☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 7 November 2019

Oszustki ★★★☆☆


Do seansu Oszustek usiadłem z kilkoma uprzedzeniami. Recenzje nie były zbyt dobre, a remake to temat rzadko trafnie oddający sedno pierwowzoru. Jak się jednak okazuje, nie było tak źle, ale też nic w tym porywającego.

Anne Hathaway i Rebel Wilson razem decydują się na komediowy remake “The Hustle”. Ta pierwsza gra doświadczoną, wyrafinowaną profesjonalistkę, która próbuje wyszkolić swój bezczelny australijski odpowiednik w sztuce oszustwa. Koniec końców rywalizują w tym kto oszuka potentata technologicznego (Alex Sharp), który akurat przebywa w ich fikcyjnym mieście na południu Francji. Przegrany musi odejść, ale nie myślcie, że na długo.


Jako postawę wykorzystano Dirty Rotten Scoundrels, choć brakuje mu ciepła z wykonania Michaela Caine'a / Steve'a Martina z 1988 rok. Sam film podąża za obecnym trendem zamiany płci głównych bohaterów, jako alternatywnego sposobu na opowiedzenie historii, choć tak naprawdę jest to tylko zabieg dla Wilson, aby dać jej większą swobodę na scenie.

Jest mnóstwo prostych żartów, które są uderzają do szerokiej widowni i większość z nich to zabiegi wykorzystywane już w dziesiątkach, jak nie setkach, scen w innych komediowych remake’ach. Nie oznacza to, że nie będzie się z czego pośmiać, ale wiele zależy od tego, czy jesteście w stanie przełknąć wiele żartów, które jednak do Was nie trafią. Hathaway jest wystarczająco przekonująca jako wyniosła oszustka z wątpliwym angielskim akcentem i okazuje się być dobrą podstawą do humoru budowanego przez swoja wspólniczkę, ale sama nie bawi nas zbyt wiele.

Angielski komik Chris Addison otrzymał swoją pierwszą główną rolę reżyserską w tym filmie, a jego ciągoty do angielskiego humoru można zobaczyć w kilku miejscach. Jest tu choćby trio dziewczyn z Essex, które zostają wciągnięte w pułapkę, ale nic nie wskazuje na zasługi mężczyzny odpowiedzialnego. Generalnie flaki z olejem, marnujące talenty głównego duetu, który dokłada wszelkich starań, aby wycisnąć z tego coś, co dałoby się oglądać.


Hustle na pewno przekroczył moje zaniżone oczekiwania, biorąc pod uwagę powszechne mierne recenzje około-premierowe. Mimo to nie jest zbyt dobry i mam nadzieję, że zniknie z mojej pamięci za około miesiąc. To film stworzony pod Wilson, więc prawdopodobnie spodoba Wam się, jeśli jesteście fanami jej poprzednich filmów lub ogólnie komedii slapstickowych. Jeśli nie chcecie zabijać czasu podczas długiego lotu, to prawdopodobnie znajdziecie lepszy film, który wypełni te 94 minuty Waszego życia. Osobiście poleciłbym Dirty Rotten Scoundrels, nadal działa jak trzeba.

★★★☆☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday 4 November 2019

Wolfenstein: Youngblood ★★☆☆☆


„Wolfenstein: Youngblood” to najnowsza odsłona historii o zabijaniu nazistów, spod skrzydeł Machine Games, tym razem we współpracy z Arcane, które znamy choćby z serii „Dishonored”. Gra to niekoniecznie kolejny Wolfenstein, a raczej samodzielne rozszerzenie do najnowszej części, które, nawiasem mówiąc, wydaje się sporym eksperymentem, w porównaniu do pozostałych odsłon. To zdecydowanie mniejszy kaliber, a dodatkowo gra próbuje tylu różnych nowych rzeczy, że ciężko powiedzieć, czym tak naprawdę się przez to staje.


W Wolfenstein: Youngblood gramy jako jedna z dwóch córek Blaskovitza, które próbują odnaleźć ojca zaginionego na misji w okupowanej Francji. W trakcie przygody, podobnie jak w poprzednich grach, mamy mnóstwo zabawy z tępieniem nazistów, tym razem jednak położono nacisk na więcej otwartych misji, co oznacza, że możemy atakować swoje cele w dowolnej kolejności.

Gra jest w pełni kooperacyjna i właśnie pod tym względem naprawdę błyszczy. Jest to niefortunna sytuacja dla graczy solo, ponieważ zabawa w trybie dla pojedynczego gracza, nijak ma się do rozgrywki we dwójkę, a sztuczna inteligencja drugiej siostry jest przez większość czasu okropna i w najlepszym razie ogólnie mierna. Polecam granie w kooperacji, nawet z nieznajomymi, jeśli to możliwe - to naprawdę większa radość z bicia niemilców, co swoją drogą można zrobić przy pomocy szerokiego wachlarza fajnych broni.

Problemem dla mnie jest dość powtarzalna struktura misji w grze. Pół-otwarty charakter gry prowadzi nas do wielu misji dla mieszkańców Paryża i francuskiego ruchu oporu, które nie zawsze mają sens i rzadko się wyróżniają. Przekonacie się o tym ratując obywateli i zabijając mechy raz po raz, aż do momentu, w którym uznacie to za deja vu. Mam wrażenie, że świat został zaprojektowany tak, aby zawierał możliwie jak najwięcej treści, jednak tutaj wypadło to niekoniecznie dobrze.

Przez całą grę chodziło mi po głowie, o ile lepsza byłaby trzymając się swoich starych zalet. Chociaż w pierwszych dwóch odsłonach każdy poziom był częściowo otwarty, zawsze towarzyszyło temu poczucie ciągłości, które prowadziło nas do następnego etapu. Otwarte światy są teraz popularne, ale czasami nie kłanianie się nowym trendom, naprawdę może sprawić, że gra będzie się wyróżniać, a gracze dostaną odświeżającą i oryginalną  rozgrywkę, a nie coś, co męczy, bo większość czasu spędzamy na zwiedzaniu kolejnego powtarzalnego otwartego świata.


Grafika jest bardzo dobra, podobnie jak sam projekt świata, chociaż nie miałam motywacji, aby to wszystko poznawać, bo nie czułam, że jest tam wystarczająca ilość treści aby uznać to za sensowne. Walka jest ekscytująca, jak we wszystkich Wolfensteinach, z porywającą akcją trzymającą w napięciu w każdej minucie, co przynajmniej w części zrównoważyło mniej ekscytującą eksplorację świata.

Z moich doświadczeń jasno wynikało, że twórcy chcą, byśmy grali w tę grę w trybie współpracy, więc mogę ją polecić tylko tym, którzy mają taką opcję - jako gracz solo poczułam się zawiedziona takim stanem rzeczy, ponieważ kooperacja była jedynym sposobem, aby naprawdę cieszyć się grą i nie zwracać uwagi na powtarzalny charakter misji. W niektórych momentach jest fajnie, ale nie wystarczająco jak na „Wolfensteina”, którego znamy.

★★☆☆☆
Hannah Read

Wolfenstein: Youngblood w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl