Saturday 28 September 2019

Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw ★★★☆☆


IJestem pewien, że wszyscy doskonale wiecie, czego się spodziewać idąc na Szybkich i Wściekłych. Szybkości i rozwałki, jeśli tytuł tej franczyzy jest czymś, co od tak upraszczać. I tak, myślę, że to naprawdę wszystko, co powinniście wiedzieć. Dużo gniewnych spojrzeń i męskich scen między pościgami samochodowymi. Okazuje się jednak, że jest to jedna z najbardziej lukratywnych serii Hollywood i nie wygląda na to żeby miała zwalniać.


Szybcy i wściekli: Hobbs i Shaw to pierwsza odsłona z prawdopodobnie długiej serii spin-offów S&W. Skupia się na tytułowych postaciach Luke’a Hobbsa (Dwayne Johnson) i Deckarda Shawa (Jason Statham), parze łysych, twardych facetów z głównej serii filmów. Opowiada o wrogach, którzy niegdyś zawarli osobliwy sojusz, aby zmierzyć się z genetycznie zmodyfikowanym terrorystą (Idris Elba). Towarzystwa dotrzymuje też siostra Shawa (Vanessa Kirby), która okazała się jednym z najbardziej zabawnych elementów - pomimo tego, że jest ponad 20 lat młodsza od Statha, film zakłada, że są w tym samym wieku, niezły komplement dla Stathama lub spora zniewaga dla Kirby. Tak czy inaczej, na poziomie fabuły jest to przezabawnie naciągane.

Hobbs i Shaw to trudny do zrecenzowania film, do tego stopnia, że wydaje się to niepotrzebne. Ślepo lojalni fani franczyzy nie przejmą się tym, co mówią inni i bez wątpienia wyrzucą wszystkie swoje pieniądze za ten seans. Ci, którzy nie będą oglądać filmu, wiedzą, że ciężko do niego podejść bez znajomości serii - więc dlaczego miałoby ich obchodzić to co napiszę. Czy jest o czym pisać biorąc to wszystko pod uwagę?

Nie bardzo. Gdybym miał podsumować Hobbsa i Shawa jednym słowem, byłoby to „może być”. Naprawdę nie mogę winić głupoty filmu, ponieważ jest to świadomy zabieg. Ci, którzy krytykują serię S&W za dziwaczne, szlagierowe kawałki, zupełnie nie rozumieją samej idei tych filmów. Powiedziałbym, że te filmy praktycznie parodiują franczyzę, w ramach której istnieją. I to działa. To jest po prostu zabawne. Obsada dwóch najbardziej pewnych siebie i niedocenianych aktorów komediowych - Johnsona i Stathama - tylko wzmaga te odczucia. Duet jest tutaj genialny i sprawia, że ​​film po prostu bawi.


Idris Elba i Vanessa Kirby oferują solidne wsparcie, z tego właśnie Kirby zapewnia silną kobiecą postać, która wydaje się dość rzadka w tego rodzaju filmach “z benzyną”. Helen Mirren zapewnia trochę prawdziwej gry aktorskiej, podczas gdy cameo Roba Delaneya, Ryana Reynoldsa i Kevina Harta wywołują dodatkowy śmiech. Ale Was to nie obchodzi, prawda? Chcecie wiedzieć, jak wygląda akcja. Nie trzeba chyba mówić, że to świetna, wybuchowa zabawa - i oczywiście niedorzecznie głupia. Choreografia jest dobra, a CGI jest całkiem przyzwoite. Nie podważam żadnego z tych elementów, bo spójrzmy prawdzie w oczy, to sedno tych filmów.

Czy Hobbs i Shaw są warci Waszego czasu? Cóż, nie jest to film idealny. Przede wszystkim jest zbyt długi i nawet z tą długością seansu można odnieść wrażenie, że zdecydowanie za dużo wątków upchano w coś, co jest po prostu nie wymagającym myślenia filmem o pościgach. Mamy o wiele za dużo fabuły w filmie, który jej nie potrzebuje i robi się przez to nudny. Ale hej, są gorsze sposoby na spędzenie ponad 2 godzin. Jeśli nie przepadacie za tą franczyzą, to ten film tego nie zmieni, a jeśli ją kochacie, prawdopodobnie uznacie go za arcydzieło. Jeśli tak jak ja jesteście neutralni, pewnie znajdziecie w nim coś pozytywnego.

★★★☆☆
Sam Love

Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 26 September 2019

Pewnego razu... w Hollywood ★★★★☆


Nie przypominam sobie, żeby jakikolwiek inny twórca dzielił krytyków, tak jak Quentin Tarantino. Każdy film w jego znakomitej karierze wzbudzał kontrowersje. Niezależnie od tego, czy jest to wyjątkowa forma przemocy, a ktoś zemdlał podczas pokazu, czy chodziło o liczbę scen, w których używany jest pewien obraźliwy termin. Mamy dziewięć filmów, minęło prawie trzydzieści lat, a koleś idzie swoją ścieżką, tworząc filmografię jak żadna inna, nie myśląc o krytykach, tworząc filmy, które on i ja chcemy oglądać.

Miałem szczęście, kiedy usłyszałem o „Sounds Of The Universe”, starym sklepie z płytami w Soho, gdzie jeśli byłeś jedną z pierwszych sześćdziesięciu osób za drzwiami, wygrywałeś bilet na obejrzenie „Pewnego razu…” w siedzibie Sony Pictures na tydzień przed premierą. Wstałem więc z łóżka około 5:30 i po prostu pobiegłem do Soho. Złapałem ten złoty bilet (czy raczej różową opaskę na rękę) i łapałem cały darmowy merch Tarantino, jaki rozdawali.


Czekałem na ten film od czasu rozczarowania “Nienawistną ósemką”, ale w przeciwieństwie do “ósemki”, projektu, który śledziłem od momentu wycieku scenariusza - na temat „Pewnego razu...” unikałem wszystkich informacji, w tym trailera. Przekonałem się, że trailery pokazują zdecydowanie za dużo, więc najlepiej je pomijać.

„Pewnego razu...” zabiera nas z powrotem do późnych lat 60., kiedy to ludzie głosili siłę kwiatów, pokój i miłość. Nasz główny bohater, Rick Dalton (Di Caprio), jest aktorem telewizyjnym, który przeżywa swoją świetność, próbując wejść na srebrne ekrany. Wraz ze swoim najlepszym przyjacielem i kaskaderem Cliffem Boothem (Pitt), wplątują się w trudny biznes, jakim jest Hollywood i przemysł filmowy, który wyraźnie przeżywa okres przejściowy.

To ten film Tarantino, na którym śmiałem się najwięcej i najbardziej. W każdej czytanej przeze mnie recenzji nazywają go „... listem miłosnym do Hollywood”, z czym mogę się zgodzić. Jako że dorastał on w Los Angeles w tym właśnie decydującym okresie, jesteśmy zasypywani niejasnymi referencjami telewizyjnymi i filmowymi, o których tak naprawdę wiedziałby tylko Tarantino. Jego encyklopedyczna wiedza na temat kina i jego historii została ukazana w tym 2-godzinnym 45-minutowym eposie. Oprócz tego ma wszystkie cechy, których można oczekiwać od jego dzieła. Przemoc, napięcie, przezabawne scenerie, mnóstwo bosych stóp i idealną ścieżkę dźwiękową, która to wszystko łączy. Jeśli chcecie pójść i obejrzeć ten film, to w zasadzie mówimy o prawie 3-godzinnym spacerze w głowie Tarantino. Cóż może być lepszego niż to?

Gdybym musiał już coś wymienić, jedynym problemem z jakimkolwiek filmem Tarantino jest to, że wszystkie są porównywane do Pulp Fiction i Wściekłych Psów. Filmy te wywarły tak duży wpływ na przemysł i widownię, że twórca stał się ofiarą własnego sukcesu i geniuszu. Na szczęście nie obchodzi go, co myślą i robi filmy, które chce robić. Moim zdaniem jest też kilka scen, które nie musiały się tam znaleźć. Trochę się to ciągnie, ale to jest Tarantino. On może robić co chce.


Podczas gdy twórcy tacy jak Scorsese, Spielberg i Cameron zawsze w swoich pracach wykorzystali nowe technologie, Tarantino pozostaje jednym z purystów branżowych. Zawsze nalega na kręcenie na taśmie, zamiast cyfry i ma dobrą rękę do dialogów i unikalnych, natychmiast rozpoznawalnych postaci. To wszystko tworzy obraz, który chce nam przekazać. Jednak najlepiej znaleźć kino z możliwością wyświetlania filmów 35 mm. Jego styl odnosi się do innego okresu w kinie, do którego właśnie Tarantino należy, jednak on sam wciąż jest w pobliżu i kręci filmy, które powinniśmy doceniać.

Czy będzie to przedostatni film Tarantino? Niestety może tak być. Groził, że przejdzie na emeryturę w wieku 60 lat, po nakręceniu zaledwie 10 filmów. Teraz ma 56 lat i publikuje swój dziewiąty film. Oś czasu wygląda adekwatne, ale niezależnie od tego, czy otrzymamy Kill Bill 3 (mam taką nadzieję), czy też inny western, z niecierpliwością czekam na to, co będzie dalej.

★★★★☆
Jake Bexx



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 24 September 2019

Killers Anonymous ★★☆☆☆


Killers Anonymous, w reżyserii Martina Owena, ma całkiem ciekawą przesłankę - grupa zabójców spotyka się regularnie w Killers Anonymous, gdzie dzieli się swoimi historiami i pracuje nad, no cóż, nie zabijaniem. W noc próby zamachu na senatora USA, który został ogłoszony następnym prezydentem, sprawy się komplikują, a grupa próbuje ustalić, kto z nich jest odpowiedzialny za atak.


Z pewnością można było tu przesadzić i niestety „Killers Anonymous” właśnie to robi. Od razu zauważycie, jak bardzo film jest stylizowany… Chociaż zazwyczaj jestem fanką stylizowanych filmów (mój ulubiony „Baby Driver” nieźle się broni), istnieje różnica między tymi, które lubię, a tym tutaj i ta różnica to jakość wykonania. Niektóre ujęcia w „Killers Anonymous” są wykonane perfekcyjnie i są przyjemne dla oka, jednak większość wydaje się niezgrabna i nadużywana. Weźmy na przykład rozmowę na początku filmu między postaciami The Mana (Gary Oldman) i Jade (Jessica Alba) - oddalone ujęcia są połączone z niesamowicie zbliżonymi ujęciami twarzy, które zdają się jedynie dezorientować widza. Uwielbiałam kolory i nastrój stylu, za którym podążał Martin Owen, ale ruch i zagadkowa konfiguracja w niektórych ujęciach była niekorzystna i sprawiała, że ​​wydawało się to po prostu słabe, przypominając trochę projekt studentów filmówki.

Mówiąc o zagadkach, fabuła naprawdę mnie wciągnęła. Na początku wygląda na to, że będzie to klasyczne “dziwactwo”, ale tak nie jest, a jeśli mam być szczera, nie jestem do końca pewna, o co chodzi z fabułą ani co autorzy próbowali przedstawić. Wygląda na to, że film stara się być naprawdę sprytny, ale nie wszystko schodzi się tak, jak powinno i do końca tak naprawdę nie czułam się zaangażowana w historię. Szkoda, bo niektóre części naprawdę mnie pochłonęły - szczególnie pierwsza połowa, w której zabójcy zabrali nas w swoją przeszłość, by opisać swoją pierwszą zbrodnię. To była jedyna część filmu, w której czułam zaangażowanie w stosunku do bohaterów - kiedy jednak film trafił na tor swojej głównej linii fabularnej, dalszy rozwój sytuacji nie wywarł na mnie większego wrażenia i cały klimat uleciał.

Nie mogę nic zarzucić aktorstwu w filmie, a więzi między postaciami były wiarygodne. Szczególnie podobała mi się MyAnna Buring w roli Joanny, lider grupy wsparcia, a Tim McInnerny był świetnym(i przerażającym) lekarzem, który uwielbia patrzeć, jak umierają jego pacjenci. Leandro, grany przez Michaela Sochę, był moją ulubioną postacią, szczególnie po przedstawieniu jego historii, a Elliot James Langridge i Tommy Flanagan byli tak samo dobrzy jak Ben i Markus. Chciałabym za to więcej Gary’ego Oldmana - jego postać wydawała się spędzać większość czasu patrząc przez lornetkę, powinien być wykorzystany do czegoś więcej. Sam fakt jego występu zachęcił mnie do obejrzenia, więc byłam nieco rozczarowana.


Prawdopodobnie sądzicie teraz, że nie byłam pod wielkim wrażeniem „Killers Anonymous” - i niestety taka prawda - podczas gdy aktorzy robili, co mogli, brakowało fabuły i montażu. Film może trafić do ludzi, którzy kochają bardzo stylizowane filmy, ale jeśli liczycie na mocną, niezapomnianą fabułę, prawdopodobnie nie jest to dla was.

★★☆☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday 21 September 2019

Shaft ★★★★☆


Wszyscy znają „Shaft” z lat 70. - pierwotnie grany przez Richarda Roundtree, John Shaft był bohaterem trzech filmów, którym chciałby być wtedy wszystkie dzieci. W 2000 roku przyszła kolejna część, w której występuje John Shaft, siostrzeniec Shafta z poprzednich części, grany przez Samuela L. Jacksona, a teraz w kinach widzimy nowy film „Shaft”… Niezupełnie kontynuację, czy restart, ale raczej alternatywną wersję oryginalnej koncepcji filmu.

Przyszła więc pora na Shafta Juniora, granego przez Jesse T. Jr., który jest porzuconym synem Shafta Jacksona, teraz synem Shafta z trzeciej części (na tym koniec pogmatwanych wyjaśnień). Shaft Jr. jest karykaturą współczesnego męskiego millenialsa, analityka danych FBI z pociągiem do broni i zamiłowaniem do wody kokosowej. Po tym, jak jego przyjaciel Karim (Avan Jogia) umiera z powodu przedawkowania heroiny, Shaft Jr. wraz z przyjaciółką z dzieciństwa Sashą (Alexandra Shipp) podejrzewają, że czai się za tym coś bardziej złowieszczego. Tym sposobem Shaft Jr. trafia do świata handlu narkotykami i przemocy, po czym niechętnie nawiązuje kontakt ze swoim tatą, ponieważ może być on jedynym, który jest w stanie mu pomóc.

Być może już czytaliście recenzje „Shaft” i mogłbyć one pełne osądów iż jest homofobiczny i rasistowski, sprowadzając się do negatywnej oceny old-schoolowej postaci Samuela L. Jacksona. Shaft, to raczej karykatura, klasyczny staromodny facet z przekonaniem, że męskość sprowadza się do tego, ilu typom nakopałeś i ilu kobiet nie przeprosiłeś. Nie jest do końca tak że, Shaft Jr. postrzegając homoseksualizm jako słabość, a mężczyzn, którzy nie są tak hiper-męscy, jako nieco wadliwych, jeśli w 100% poważny. W grę wchodzą tu w końcu żarty. Nie nazwałabym tego jednak homofobicznym… Bardziej podkreśla to po prostu, jak absurdalne są tego rodzaju przekonania i pokazuje, że w rzeczywistości nie jest tak jak Shaft myśli.

Cieszę się, że i tak zignorowałam recenzje i obejrzałam ten film, ponieważ jest dobrze napisany i pełny znakomitych scen. Chociaż nie wszystkie występy są doskonałe, Samuel L. Jackson fantastycznie wchodzi w rolę ​​Shafta. To klasyczny Jackson, a on błyszczy jak zawsze. Usher też daje świetny występ jako Shaftem Jr., nie przesadzając ze swoimi rozważanymi słabościami. Ponownie nie rozumiem, dlaczego wszyscy są tak rozgoryczeni, kiedy nasz bohater ma tak pozytywną i nowoczesną postać.


Humor, choć czasami niezbyt poprawny politycznie, dokonał odświeżającej zmiany, przenosząc mnie z powrotem do kultowych filmów z lat 70. i 80., które się nie powstrzymywały. Ma w sobie coś z „Starsky and Hutch” - jest trochę głupkowaty i nieprawdopodobny, ale każda scena jest zabawna, a dobry casting pomaga ożywić historię i usprawiedliwić niektóre, być może, mało prawdopodobne scenariusze.

Jeśli macie chęć na dobry film akcji z elementami komedii, można się tu dużo pośmiać i zobaczyć trochę starego dobrego klimatu. Jeśli nie lubicie kontrowersji, to może należy sobie odpuścić… Żaden film nie zadowoli wszystkich.

★★★★☆
Hannah Read

Shaft w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 19 September 2019

Samsung Galaxy Note 10 / 10+ ★★★★★


Czy ekrany telefonów mogą być jeszcze większe? Zapytajcie Samsunga, a zaserwują Wam “ergonomiczne phablety, które na pewno nie spowodują zapalenia ścięgien nadgarstka”! Note 10 i Note 10 Plus zostały właśnie wprowadzone na rynek. Duże, piękne urządzenia z wieloma obiektywami i zaokrągleniami na swoich miejscach.

Note 10 jest wyposażony w ekran Infinity O o przekątnej 6,3”, z którym front telefonu pozostaje prawie bez ramki. Rozmiar urządzenia szybko skoryguje Wasze wyobrażenia, jeśli myślicie, że jest to jeden z tych gigantycznych phabletów, takich jak Note 9 z ubiegłego roku. Oba modele są mniejsze niż te z poprzedniego roku, ale mają więcej miejsca na ekran i są bardzo wygodne do obsługi jedną ręką. Wyszło z tego coś pomiędzy Pixelem 3 i Pixelem 3XL. Domyślnie producent proponuje nam najnowszy procesor Snapdragon lub Exynos z pamięcią 256 GB i 8 GB pamięci RAM, z możliwością rozszerzenia do 512 GB / 12 GB.


Samsung wprowadza funkcję 2D Face Unlock, która nie jest jeszcze tak bezpieczna jak Apple 3D, a wbudowany czujnik odcisków palców jest nieco wolniejszy niż to, co można uświadczyć z fizycznym pojemnościowym czytnikiem, zwykle montowanym z tyłu obudowy. Dalej stoi przed nami trudny wybór spośród 4 kolorów Aura Glow (według mnie najładniejszy, ale zbiera odciski palców jak lusterko), Aura White, Aura Black i Aura Blue.

Głównym powodem, dla którego kocham Galaxy Note? S-Pen! To jak pilot do zabawki, który z każdym rokiem dostaje nowe funkcje. Tym razem jest to Air Action, które pozwala zmieniać tryby aparatu za pomocą ruchu dłoni i powiększać lub pomniejszać obraz za pomocą gestów. Możecie także przekonwertować pismo odręczne na tekst, nie jest to błyskawiczne, ale działa dość dobrze. Rysowanie w powietrzu podczas filmowania / robienia zdjęć, a także standardowo obsługa pilota do selfie przez Bluetooth. Wszystko jest już dostępne dla programistów, więc wkrótce spodziewajcie się bardziej przydatnych zastosowań.

Telefon jest zdecydowanie najlepszym telefonem do selfie (10 MP), lepszym nawet niż Pixel 3. Istnieje mnóstwo efektów, które można dodać przed zrobieniem zdjęcia i żaden inny telefon nie oferuje ich w tej chwili, z wyjątkiem oczywiście serii S10. Niewielki otwór na aparat jest ulokowany na środku górnej części ekranu, a po kilku minutach użytkowania przestaje się go zauważać.

Mamy 3 obiektywy z tyłu urządzenia, szeroki (12 MP), ultra szeroki (16 MP) i teleobiektyw (12 MP), wszystko co chcecie fotografować zmieści się w kadrze. Zrobicie nim niesamowite portrety i jak zawsze przesadnie nasyci on większość zdjęć, ale to właśnie te zdjęcia najlepiej będą wyglądać na Facebooku, czy Insta, w przeciwieństwie do naturalnych, nie zredagowanych zdjęć z Pixela 3. Włączcie jednak tryb nocny, a Note 10 będzie daleko w tyle za magią AI Pixela. Stabilizacja wideo jest świetna. Live Focus podczas filmowania jest póki co dostępny tylko w Note 10+, ale powinien być dodany do Note 10 za kilka miesięcy wraz z aktualizacją oprogramowania.

Jeśli chodzi o wydajność, możecie mieć jednocześnie w tle 30 różnych aplikacji i gier jednocześnie i nie zauważycie żadnych opóźnień. Android 9 z One UI jest dobrze zoptymalizowany. Asystent użytkownika Bixby nadal mnie nie grzeje, a DEX wciąż pozostawia wiele do życzenia w temacie płynnego przejścia z telefonu na komputer.

Można tęsknić za gniazdem słuchawkowym, w zamian mając dołączoną przejściówkę z USB typu C do jacka 3,5 mm. Nie ma też możliwości rozbudowy pamięci, ale sądzę, że 256 GB powinno wystarczyć większości ludzi, w przeciwnym razie pozostaje przerzucanie plików na chmurę. Możecie śmiało myśleć o Note 10, jeśli szukacie nowego smartfona, a obecny ma więcej niż 2 lata. Ten telefon to bestia!

★★★★★
Pritesh Khilnani

Galaxy Note 10 w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Monday 16 September 2019

Laleczka ★★☆☆☆


W gronie złoczyńców są tacy, którzy w popkulturze będą żyli wiecznie. Weźmy naszych ulubieńców, Michaela Myersa, Jasona Vorheesa i Freddy'ego Kruegera. I wychodzi nam Chucky. Lubiana przez wszystkich zabójcza zabawka, która istnieje od 1988 roku i przeszła całkiem długi rozwój. Od skromnych początków jako zwykłego horroru, poprzez pierwsze kontynuacje filmu jako łamacza gatunku, po późniejsze kontynuacje, w których staje się postacią komediową i potem znów wraca do horroru. W teorii wszystko już mamy za sobą.


Ale teraz jakiś bufon w Hollywood postanowił zrestartować franczyzę i zacząć od nowa z nowym zespołem, aktorem głosowym i klimatem - pomimo faktu, że oryginalna seria wciąż trwa. To dość niespotykane, co? Powrót franczyzy, która wciąż żyje? Pierwotny twórca Don Mancini całkowicie odrzucił ten pomysł i kontynuuje pracę nad kolejną odsłoną serii OG Chucky. Słusznie… ponieważ ten plan cuchnie desperacją.

Laleczka idzie w innym kierunku niż oryginalna / trwająca seria, zmieniając to, co sprawia, że ​​Chucky działa. Podczas gdy w oryginale, Chucky była gospodarzem dla duszy seryjnego mordercy Charlesa Lee Raya, tym razem jest to po prostu wadliwe urządzenie inteligentne, po wyłączeniu wszystkich jego zabezpieczeń, przez mszczącego się za zwolnienie pracownika warsztatu. To horror naszych czasów, wyraźnie skierowany do nowego pokolenia umieszczając naszą zabójczą lalkę w „internecie rzeczy” - jest zsynchronizowana ze wszystkimi urządzeniami domowymi, a nawet inteligentnymi samochodami elektrycznymi, więc oczywiście, może wiele nabałaganić.

Narracyjnie, film podąża podobną ścieżką co oryginał z 1988 roku - Chucky wpada w ręce Andy'ego Barclaya, młodego chłopca, który zaprzyjaźnia się z pozornie niewinną lalką, po czym sprawy przybierają zły obrót. Mimo wszystko, coś jest nie tak z tym filmem, nie mogę winić struktury narracyjnej - jest to pełne szacunku odwzorowanie oryginalnej fabuły. Oczywiście, są pewne drobne zmiany, ale postacie są w większości wiernie zrekonstruowane. Największym problemem jest sam Chucky. Poza tym, że wygląda cholernie absurdalnie i zupełnie nie przerażająco (chociaż cieszę się, że efekty były w dużej mierze praktyczne, a nie komputerowe) - jego głos jest źle dobrany. Brad Dourif jest i zawsze będzie Chucky. Tutaj w rolę wstępuje Mark Hamill - wspaniały aktor głosowy, jasne, ale nie pasujący do Chucky.

Jednak główną wadą tego filmu jest to, że po zabójstwie zostają nam jedynie tortury bez krzty kreatywności, czy skuteczności w próbach straszenia nas. Film nie przeraża tak jak oryginał, ani nie jest zabawny jak późniejsze kontynuacje - jest gdzieś pośrodku; nie przerażający i nieśmieszny. To zabawne, jaki ta odsłona popełnia błąd, przede wszystkim w samym projekcie psycho-lalki. Jeśli twój Chucky wygląda (i brzmi) źle, to może sprawić, że cały film zawiedzie.


Byłem rozczarowany - nie tylko jako fan Chucky, ale jako fan horroru. Jest to niepotrzebny i bezduszny restart, który niczym się nie broni i służy jedynie jako przypomnienie tego, jak dobra jest oryginalna seria - to już chyba coś mówi, skoro nawet jako fan Chucky przyznaję, że oryginały to też nie jest taka fantastyczna sprawa. Unikajcie tego całkowicie niepotrzebnego tworu i trzymajcie się oryginałów Dona Manciniego. Nie są idealne, ale przynajmniej ich pokręcona idea trzyma się kupy.


★★☆☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Wednesday 11 September 2019

Holmes & Watson ☆☆☆☆☆


Holmes i Watson osiągnęli coś zdecydowanie imponującego. Było nawet gorzej niż przeczuwałem po wszystkich krytycznych komentarzach i plotkach. Słyszałem wszystko co najgorsze o tej absolutnej katastrofie filmowej, ale wierzyłem, że to nie będzie prawda w 100%. Niestety, legendy są prawdziwe. Holmes i Watson to po prostu obrzydliwy twór pisarski, aktorski, montażowy i reżyserski. Nie ma tu żadnych pozytywów. Porozmawiajmy jednak o Holmesie i Watsonie, zwycięzcach czterech nagród Razzie w 2019 r. - w tym dla Najgorszego Filmu.


Dla tych z was, którzy uniknęli wzmianek o tej hańbie filmografii - mieliście szczęście, nie psujcie tego i uciekajcie póki możecie. Tylko Wam to zaszkodzi. Nie przyjdzie nic dobrego z czytania o Holmesie i Watsonie.

Ciągle tutaj? Okej. Cóż, film śledzi losy detektywa Sherlocka Holmesa i Johna Watsona, którzy łączą siły, aby zbadać tajemnicze morderstwo w pałacu Buckingham. Sprawa wydaje się prosta, ponieważ wszystkie znaki wskazują na profesora Jamesa Moriarty'ego, kryminalistę i długoletniego nemezis naszego duetu zajmującego się rozwiązywaniem przestępstw. Wtedy zaczynają się pojawiać nowe zwroty akcji i wskazówki, a największy na świecie detektyw i jego zaufany asystent muszą użyć legendarnego sprytu i pomysłowych metod, by złapać zabójcę, zanim Królowa stanie się kolejną ofiarą.

Ten opis daje nadzieję, że nie jest tak źle. Zapominając na chwilę, że to ten film to komedia, patrzę na streszczenie i myślę „hej, nowy film Holmesa, może być dobry”. Te z Robertem Downey Jr / Jude Law były świetne. Ale to nie jest świetne. To nie jest nawet prawie dobre. Pomimo powrotu Step Brothers i byłych kolegów Talladega Nights, Willa Ferrella i Johna C. Reilly, nie są w stanie choćby czyścić butów poprzednim filmom.

Więc co z Holmesem i Watsonem jest nie tak? Trudno jest wyrazić to słowami. Po pierwsze, jak na komedię jest okropnie nieśmieszna. Niezależnie od tego, czy żarty są dziecinne, do tego stopnia, że ​​nawet uczniaki będą się kulić od zażenowania, czy są przestarzałe, a czasem nawet obraźliwe, nie ma absolutnie żadnych okazji do śmiechu. Występy głównych postaci są po prostu dziwne w tym, jak są okropne - w przypadku angielskiego akcentu Ferrella jest prawie niemożliwe słuchać go bez mdłości i oburzenia, że właśnie wokół niego kręci się cały film. John C. Reilly, znacznie lepszy aktor w tym duecie, radzi sobie nieco lepiej, ale nadal to nic ciekawego. Szkoda, bo Reilly miał świetny rok - The Sisters Brothers, Stan & Ollie i Ralph Demolka w internecie były wspaniałe.


Ekipa w składzie Ralpha Fiennesa, Steve'a Coogana, Roba Brydona, Rebecca Hall, Kelly Macdonald i Hugh Laurie wysilają się na tyle na ile to potrzebne. Kierunek i struktura filmu są niesamowicie amatorskie, scenariusz Etah Cohen (nie Ethan Coen) to absolutna parodia, a całość wygląda po prostu tanio.

Ta recenzja była naprawdę pobłażliwa, ponieważ powiedzenie wam, jak naprawdę się czuję po Holmesie i Watsonie, byłoby niewłaściwe. Zamiast tego staram się raczej spełnić obowiązek obywatelski. W związku z tym zakończę to wspominając jedyny dobry moment występu Holmesa i Watsona, aby moja opinia nie była całkowicie negatywna. Koniec filmu, fantastyczny moment. Unikajcie Holmesa i Watsona.

☆☆☆☆☆
Sam Love


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday 7 September 2019

Green Book ★★★☆☆


Kolejny rok, kolejna nagroda dla najlepszego filmu. Jednak jak zwykle, kilka miesięcy po wygranej, czy nadal kogoś to obchodzi? Czy ktoś jeszcze mówi o Green Book? To jedno z najbardziej kontrowersyjnych zwycięstw w historii Oscarów - zwycięstwo, które spowodowało, że Spike Lee niemal wyskoczył ze swojego miejsca i wstrząśnięty próbował opuścić ceremonię - co akurat z pewnością pozostanie zapamiętane. Tym samym, jeszcze raz rzućmy okiem na Green Book, zanim zostanie na zawsze zagubiona w annałach historii kina, ze swoim przeznaczeniem bycia tym pytaniem w quizach, na które nikt nie będzie znał odpowiedzi.


Film śledzi losy Tony'ego „Lipa”, bramkarza z włosko-amerykańskiej dzielnicy Bronx, w momencie, w którym zatrudnił się jako kierowca doktora Dona Shirleya, światowej klasy czarnego pianisty, podczas trasy koncertowej z Manhattanu na południe. W swojej podróży muszą polegać na „Zielonej Książce”, która poprowadzi ich do kilku lokali, które były wówczas bezpieczne dla Afroamerykanów. W obliczu powszechnego rasizmu i niebezpieczeństw - a także nieoczekiwanego humoru i ludzkiej życzliwości - zmuszeni są odłożyć na bok różnice, skupić się na przetrwaniu i rozwijać się w podróży swojego życia. Tak, na pozór nie jest to zbytnio oryginalne. Ale w tym przypadku to nie brak oryginalności jest problemem.

Problem z Green Book polega na tym, jak bardzo utrwala on narrację białego zbawiciela i przy tym niemal przypomina parodię. Film robi z Tony’ego bohatera ze złotym sercem i nie jest zaskoczeniem, że ten dzieło zostało napisane przez nikogo innego jak syna Tony'ego. Jest to film z rodzaju „Patrzcie jak niesamowity był mój tata”, pomimo wielu doniesień, że w rzeczywistości przyjaźń między nim a Donem nigdy nie rozkwitła i pozostał on rasistą. Nie wiem, czy to prawda - nie było mnie tam - ale wiele osób, w tym rodzina Dona to potwierdzała. Nie jest to zaskakujące. W końcu to Hollywood. Nie można pozwolić, by fakty stały na przeszkodzie dobrej, przyjaznej i rozgrzewającej serce białej opowieści!

Jedną z rzeczy, których nie ma co poddawać dyskusji, są zdolności aktorskie obu głównych aktorów. Zarówno Viggo Mortensen (Tony), jak i Mahershala Ali (Don) dają z siebie wszystko i niezaprzeczalnie jest między nimi chemia. Sceny z tymi postaciami kłócącymi się w samochodzie nad jedzeniem, muzyką i różnymi historiami są po prostu świetne - cudownie łącząc komedię i dramat. Szkoda, że nigdy wcześniej się to nie wydarzyło. Film skupiony wokół tych występów śmierdzi zmarnowanym potencjałem - przy tak niesamowitej pracy aktorów szkoda, że nie powstał z tego lepszy produkt końcowy. Zamiast tego pozostaje nam frustrująco rozczarowująca, nadmiernie czysta i wręcz przewidywalna „prawdziwa” historia, która kontynuuje niepokojący trend białego zbawiciela.


W ciągu roku, w którym dostaliśmy BlacKkKlansman, zbrodnią jest, że Green Book zdobył wszystkie wyróżnienia i społeczne uznanie - wydaje mi się, że powodem może być to, że jest znacznie łatwiej przyswajalny, głupszy i lekkostrawny, można nim łatwo nakarmić masy. Ale co najważniejsze, jest on całkowicie nieofensywny i wręcz niedokładny, olewa cały ten bardzo wstrząsający okres i zamienia go w dobrą komedię. Powtórzę tylko, że nie mam do powiedzenia nic złego na temat głównego duetu. W związku z tym Green Book dostaje najzwyklejsze na świecie 3 na 5.

★★★☆☆
Sam Love

Green Book w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 5 September 2019

Replikanci ☆☆☆☆☆


Żyjemy w złotym wieku Keanu Reevesa. W tym roku dał nam trzeci film Johna Wicka, udzielił głosu w Toy Story 4, zapowiedział Cyberpunka 2077 i zainspirował wiele zacnych memów. To dobry czas by żyć. Ale mimo wszystko wciąż znajduje on czas na kręcenie też tych gorszych filmów. Ostatni film Keanu, który recenzowałem, to „Exposed”, który - szokująco - ależ ten czas płynie - został wydany w 2016 roku. Okropna sprawa. Zaś dzisiejszy film, Replikanci, nie jest dużo lepszy ... W rzeczywistości jest prawdopodobnie nawet gorszy, a to już coś mówi.


William Foster (Reeves) jest genialnym neurobiologiem, który w tragicznym wypadku traci żonę, syna i dwie córki. Korzystając z najnowocześniejszej technologii, William wymyślił śmiały i bezprecedensowy plan pobrania ich wspomnień i sklonowania ich ciał. Gdy eksperyment zaczyna wymykać się spod kontroli, Foster wkrótce staje w sprzeczności ze swoim wahającym się szefem, niechętnym wspólnikiem, policyjną grupą zadaniową i prawami fizyki. Krytycznie przesadzone i przy szacowanej stracie w wysokości 22 milionów dolarów Replikanci nie zdobędą raczej żadnych słów uznania… od nikogo. Nawet najbardziej lojalni fani Keanu będą się chować po kątach.

Sama przesłanka jest interesująca. To chyba jedyny możliwy pozytywny komentarz na temat tego filmu. Pomysł ożywienia zmarłych członków rodziny ze wspomnień i przy pomocy klonowania jest interesujący, a z dobrym scenariuszem i reżyserią można by stworzyć niesamowity film science-fiction. Ale z pisarzem „The Day After Tomorrow” Jeffreyem Nachmanoffem i scenariuszem Chada St. Johna, jest to ewidentnie trafiona sprawa. Nie tyle ekscytujące science fiction, co raczej nudne i złożone studium biurokratycznej strony klonowania zmarłej rodziny w swojej piwnicy. Replikanci cuchną zmarnowanym potencjałem.

Zbyt zawiły, nudny i zagmatwany; Replikanci nie są zabawni ani rozrywkowi. Wiele słabych filmów w dzisiejszych czasach, nie wypada ostatecznie tak źle, bo fajnie jest usiąść z przyjaciółmi i bezlitośnie kpić z każdej sceny - tutaj zamiast tego po prostu denerwuje widok marnowania talentu i wyrzucania pieniędzy na coś niepotrzebnego. Po sukcesach Keanu w 2019 roku mam nadzieję, że Reeves nigdy nie ulegnie tej złej sławie. Jest po prostu na to za dobry.


Zakończę to dzieląc się z Wami tym cudnym fragmentem komunikatu prasowego Replikantów. „Kino to medium wyobraźni, zawsze było idealnym formatem do przedstawiania odważnych nowych koncepcji. Replikanci łączą tematy robotyki i klonowania, które pojawiały się w wielu klasycznych filmach na przestrzeni lat, co pokazuje, że jeśli połączysz śmiałą historię science fiction z ekscytującą akcją, szybko doprowadzi to do sukcesu. ” Nie ma nic odważnego ani nowego w Replikantach , a sukcesu na ekranie z pewnością nie było i nie będzie. Wszystko w Replikantach jest słabe - od obsadzenia Keanu Reevesa jako naukowca, mimo że, jest bohaterem akcji, po fabułę wypełnioną dziurami niczym polska droga - unikajcie go za wszelką cenę.

☆☆☆☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 3 September 2019

Teraz albo nigdy ★★★☆☆


Mieszkając w małym spokojnym nadmorskim miasteczku, nie często mam okazję wpaść do kina - więc kiedy już tam jadę, to spędzam tam praktycznie cały dzień. Zazwyczaj próbuję obejrzeć kilka filmów jeden po drugim. Kilka miesięcy temu miałem kilka godzin do zabicia między seansami, które rzeczywiście chciałem zobaczyć i tak znalazłem się na pokazie Teraz albo nigdy. Nie miałem pojęcia, jak się tam dostałem. To był rodzaj filmu, którego zwykle bym raczej nie obejrzał. A jednak tam byłem. Postąpiłem jak mężczyzna i zostałem na cały seans, co samo w sobie było zaskoczeniem. Ale jaka była największa niespodzianka? Wcale nie było tak źle.


Przekonanie Was o tym będzie pewnie niemożliwe, ale postaram się wyrazić słowami, jak ten uroczy film naprawdę mnie bawi i pokazuje by “nie oceniać książki po okładce”.

Jennifer Lopez występuje w roli Mayi, 40-letniej kobiety walczącej z frustracją z powodu niespełnionych marzeń. Nadal czytacie? No nieźle. Szanuję Waszą cierpliwość. Zasadniczo młody syn najlepszej przyjaciółki Mayi tworzy stronę Mayi na Facebooku, która jest pełna bzdur na temat jej rzekomo niekończących się kwalifikacji i ogólnej doskonałości. Z tego powodu nasz bohaterka znajduje znakomitą pracę - ale to tylko kwestia czasu, aż wszystkie kłamstwa wyjdą na jaw i bajka się skończy. Co zaskakujące, to NIE jest rom-com! Jest trochę romansu, ale dotyczy Milo Ventimiglii.

W każdym razie, jest to tylko, albo i aż… zabawny film, który nie traktuje siebie zbyt poważnie. Większość żartów siada jak zło, w dość niewyrafinowany sposób, a absurdalnie prosta fabuła jest tak skomplikowana, że można całkowicie wyłączyć mózg. To najwyższej klasy kinowa papka, otulająca widza jak ciepły sweter i delikatnie szepcząca, że wszystko będzie dobrze. Nie ma przemocy ani cynizmu, a na pewno nie przypomina nam o tym, jak cholernie okropny jest nasz świat. To tylko Jennifer Lopez robi swoje w Nowym Jorku przez 90 minut, a ja jestem tutaj, aby powiedzieć, że myślę, że właśnie tego teraz potrzebujecie. Widzę, jak kręcicie głową i najeżdżacie na X tej karty w przeglądarce, mamrocząc do siebie: „Starczy mi tego” i okej, nie obwiniam Was. Gdyby ktokolwiek inny nagadałby mi tyle o Teraz albo nigdy, też byłbym zirytowany.


Ale, drodzy czytelnicy, zaufajcie mi. Teraz albo nigdy jest właśnie tym, czego potrzebujecie. W tym filmie nie ma absolutnie nic intelektualnego ani wyniosłego. Jeden z najzabawniejszych momentów w filmie to scena, w której Jennifer Lopez mimowolnie powiedziała ważnemu chińskiemu biznesmenowi, że odbyt jednego z jego kolegów wymaga wydojenia. Tak. Ten film nie zdobędzie żadnych nagród (może z wyjątkiem Razzies) i na pewno nie zostanie zapamiętany. Właściwie w najlepszym wypadku wszyscy zapomną o nim za tydzień. Ale dzisiaj, teraz, dajcie temu szansę. Wyłączcie myślenie i przyznajcie się, że od czasu do czasu wszyscy potrzebujemy takiego badziewia. Relaksuje umysł lepiej niż jakikolwiek napój czy dragi.

★★★☆☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl