Saturday 31 August 2019

Pewny kandydat. Jak nie zostać prezydentem ★★★★☆


Żyjemy w świecie, w którym na każdym kroku jesteśmy bombardowani tak zwanymi „newsami” o tym, co jakaś sławna osoba, o której nigdy nie słyszeliśmy, powiedziała, zrobiła lub nosiła na nieokreślonej gali. Stało się tak powszechne w naszej codzienności, że jesteśmy tego całkowicie nieświadomi. Po prostu bierzemy za pewnik, że życie polityka, aktora lub pisarza po prostu nie jest ich prywatną sprawą. Wszystko zmieniło się pod koniec lat osiemdziesiątych, kiedy tabloidy zmieniły swoje pazury w narzędzia wyborcze i wywróciły do góry nogami związek między prasą, a polityką. Wpływ tych zmian widzimy do dziś i portret tego zjawiska możemy oglądać na dużym ekranie.


Dla tych, którzy nie są zaznajomieni ze skandalem w sercu “Pewnego kandydata”, film zaczyna się, gdy Gary Hart (Hugh Jackman) zostaje liderem demokratycznej nominacji na prezydenta w 1987 roku. Inteligencja, charyzma i idealizm Harta sprawiają, że jest popularny wśród młodych wyborców, tworząc mu pozornie prostą ścieżkę do Białego Domu. Wszystko to burzy się, gdy w mediach pojawiają się zarzuty o pozamałżeński romans, zmuszając kandydata do zajęcia się skandalem, który może skutkować klęską jego kampanii i życia osobistego. Następstwem jest chaotyczny koniec czegoś, co mogło być bardzo świetlaną przyszłością polityczną, a Hart słynie teraz jako najlepszy prezydent, którym nigdy nie został.

Na podstawie książki “All the Truth Is Out: The Week Politics Went Tabloid” autorstwa Matta Bai, który jest współautorem scenariusza, jest to absolutnie fascynująca migawka z kilku dni wydarzeń tworzących historię polityki w USA. W świecie pełnym politycznego chaosu historia ta działa dziś na wyraz dobrze - choć ogólnie sprawia, że kibicuję politykowi, który z braku lepszego sposobu na przedstawienie go, ma po prostu romans. W dzisiejszych czasach mamy seksizm, rasizm i homofobię we wszystkich dziedzinach polityki - Hart się tego nie tykał, a romans, to coś z czym mogę sobie poradzić.

“Pewny kandydat” to przede wszystkim studium postaci, więc kluczową rolę odgrywa występ główny. Na szczęście reżyser Jason Reitman powierzył to wielkie zadanie Hugh Jackmanowi, który wykonuje absolutnie fenomenalny występ, który powinien być liderem w kolejce po nagrody Akademii. Jackman jest tak niesamowicie wciągający i wielowarstwowy w roli Harta, pokazując nam swoje charyzmatyczne życie publiczne, ale także niesamowity stres i chaos towarzyszący skandalowi. To przedstawienie, które z pewnością przypadnie Wam do gustu jako jedno z jego najlepszych, wraz z Loganem i Królem rozrywki. Jackman staje się Hartem do tego stopnia, że ​​zupełnie zapominamy, iż oglądamy Wolverine’a pchającego się do Białego Domu.

Inne gwiazdy to JK Simmons i Vera Farmiga, które jak zawsze robią wrażenie, ale dla mnie główną atrakcją filmu był Bill Burr jako obskurny dziennikarz Pete Murphy, który odegrał kluczową rolę w przełamaniu wielkiej historii niewierności Harta. Burr jest naprawdę fantastyczny w tej roli i przypomina widzom, że jest czymś więcej niż tylko przeklinającym komikiem - w rzeczywistości jest też cholernie dobrym aktorem.


“Pewny kandydat” mógł zostać całkowicie zignorowany przez masy, ale szczerze mówiąc, jest to jeden z najlepszych filmów roku. W każdym innym wszechświecie byłby właśnie w czołówce wyścigu o najlepszy film, a Hugh Jackman byłby kandydatem na najlepszego aktora. Ale hej, żyjemy w świecie, w którym Bohemian Rhapsody może wygrać 4 Oscary, więc nie ma tu sprawiedliwości. “Kandydat” może zostać cichym nowoczesnym klasykiem, ale dla tych z was, którzy go znajdą, czeka miły, ciekawy seans. Prawdziwe arcydzieło gatunku dramatu politycznego.

★★★★☆
Sam Love



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 29 August 2019

VICE ★★★★☆


Jeśli podczas tegorocznych Oscarów miała miejsce jakaś zbrodnia, to na pewno był to wybór Najlepszego Aktora. Nie zrozumcie mnie źle, rola Freddiego Mercury'ego w wykonaniu Rami'ego Malka była świetna - aktor dał z siebie wszystko i zrobił co tylko się dało przy niekoniecznie wspaniałym scenariusz filmu. Normalnie oklaskiwałbym decyzję Akademii i całym sercem zgodziłbym się z tym wyborem, ale nie w 2019 roku. Bo widzicie, również Christian Bale został nominowany za niesamowicie dobrą i z pewnością decydującą w jego karierze rolę Dicka Cheney.


Vice Adama McKaya bada wspaniałą historię tego, w jaki sposób Cheney, biurokratyczny znawca Waszyngtonu, po cichu stał się najpotężniejszym człowiekiem na świecie jako wiceprezydent u boku George'a W. Busha, przekształcając kraj i świat w sposób, który odczuwamy do dziś. Podczas gdy większość filmowców poradziłaby sobie z mrokiem władzy Cheneya przez nużącą, powolną i przepełnioną żargonem epopeję, McKay robi to w niewyobrażalny wręcz sposób. Opowiada historię jednej z najbardziej niebezpiecznych i kontrowersyjnych postaci w polityce USA, zmieniając ją w zabawną, choć mroczną, komediową zabawę.

Jednak sam film nie zgarnął wielu pochwał. Jeden z najbardziej spolaryzowanych filmów o historii nowożytnej, na pewno równie kontrowersyjny jak sam jego temat, Vice podzielił krytyków, niektórzy uznali go za „niezdarny pokaz nienawiści politycznej”, a inni za „zabawny nihilistyczny film biograficzny”. Kiedy ma się do czynienia z postacią polityczną i pochyla się tak mocno w jednym kierunku - nic dziwnego, że Cheney jest przedstawiany jako ktoś w rodzaju złoczyńcy z pantomimy, z Christianem Bale'em dziękującym Szatanowi za inspirację do występu podczas podnoszenia swojego Złotego Globu - na pewno wie jak głaskać ludzi pod włos.

Ale nie wchodząc w mętne wody polityki i pozostając całkowicie neutralnym, nadal z całego serca oklaskuję film z wielu powodów. Po pierwsze, nie można odmówić odwagi Adamowi McKay za nakręcenie tego filmu, gdy ten temat wciąż nie przycichł i nadal potrafi nieźle kopnąć, nie wspominając już o tym, że Cheney wciąż ma wielu zwolenników. Przyjęcie tak kontrowersyjnej i niesławnej postaci oraz przemienienie jego życia w mroczną komedię to śmiały ruch. Możemy się z tym zgodzić, prawda? Co więcej, koncepcja przekształcenia tego, co zrobiłby każdy inny filmowiec, czyli prostego dramatu, w tak czarną, komiczną przejażdżkę, jest tak innowacyjnym i ambitnym podejściem do gatunku, że sama w sobie gwarantuje szacunek. Pewnie, niektóre fragmenty udały się trochę mniej - mam na myśli te z bardziej sztampowymi żartami - jednak wciąż wiele z nich działa nieźle.

Niektórzy skrytykowali ten film za zbyt protekcjonalny. Narrator filmu często podmienia lobbing polityczny i dźganie w plecy na bardziej przystępne i uproszczone wyjaśnienia, przez co widzowie zainteresowani polityką czują się nieco zagubieni. Dla mnie mamy wystarczająco dużo skomplikowanych i „poważnych” filmów politycznych, więc tym razem jestem za uproszczoną i łatwą do oglądania zabawą. To powiedziawszy, choć manewry polityczne można dzięki temu szybko podłapać, stojącego za nimi mroku już niekoniecznie.

Vice przerywa komediowe przedstawienie w niektórych mroczniejszych momentach filmu i wychodzi to dobrze. Oczywiście nie ma żadnych żartów z 11.09, czy wojny w Iraku, a sekwencje te są rozwiązywane dojrzale. W rezultacie są bardziej przerażające - montaż prawdziwych zdjęć po atakach terrorystycznych jest wstrząsający i niekomfortowy w odbiorze, z powagą wzmocnioną przez kontrast humoru z poprzednich scen.


Jak powiedziałem na początku tej recenzji, film należy do Christiana Bale’a. Amy Adams, Sam Rockwell i Steve Carell błyszczą, ale występ Bale'a jako zastraszającego i złożonego tytułowego Vice jest fenomenalny. Jest to występ na lata, który z pewnością przejdzie do historii jako najlepszy Bale i ten który zasługiwał na Oscara dla najlepszego aktora bardziej niż Rami Malek. Ale hej, co ja tam wiem, nie jestem częścią Akademii. Telefonów też nie odbierają...

Generalnie, Vice z pewnością zostanie uznany za jeden z najbardziej kontrowersyjnych i najbardziej podzielających filmów dekady, ale jest też najlepszy w swojej dziedzinie. Niesamowite ambicje i nowatorski charakter filmu - oraz wiodąca rola Bale’a - sprawiają, że produkcja jest znakomita. Możecie nie zgadzać się z politycznymi ciągotami, ale nie możecie powiedzieć, że to złe dzieło.


★★★★☆
Sam Love

VICE w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 27 August 2019

The Wedding Guest ★★☆☆☆


Od czasu swojej przełomowej roli w nagradzanym Oscarami Slumdog. Milioner z ulicy Dev Patel wspina się w rolach w filmach takich jak Hotel Marigold, Chappie, Człowiek, który poznał nieskończoność, Lion. Droga do domu. Jest naprawdę wspaniałym aktorem i spisał się w każdym filmie, w którym brał udział. Jego występy często wspierały całe filmy, jednak rzadko kiedy miał on okazję, na większe show ze swoją postacią w roli głównej. Tu wchodzi Wedding Guest i chociaż ten tytuł może sugerować komedię romantyczną, to nic bardziej mylnego.


Zanim przejdziemy do fabuły - ta recenzja zawiera kilka mniejszych spoilerów, więc czytacie na własne ryzyko! Zaczynamy od tego, jak enigmatyczna postać Patela przygotowuje się na tajemniczą podróż: pakowanie, wynajem samochodu, kupowanie broni. Po dotarciu na miejsce - wesele w Pakistanie - włamuje się on do kompleksu, porywa przyszłą pannę młodą i ucieka. Dowiadujemy się, że mężczyzna został zatrudniony przez drugiego kochanka kobiety, gangstera, aby dać jej jeszcze jedną szansę na wybranie mężczyzny, z którym chce być. Wątki zaczynają się zawiązywać, aż w końcu razem wyruszają w drogę, szukając miejsca, w którym mogą się ukryć… na zawsze?

Szczerze mówiąc, The Wedding Guest śmierdzi zmarnowanym potencjałem. Komentarz powtarzający się w prawie wszystkich recenzjach, które widziałem, mówi wprost, jest to komedia romantyczna bez romansu i komedii. I jakoś tak to jest. Jeśli graliby, no nie wiem, Matthew McConaughey i Jennifer Lopez, możecie sobie wyobrażać całkiem niezły romcom. Wynajęty zbir porywa przyszłą pannę młodą z pozbawionego miłości małżeństwa, a oboje zakochują się w sobie podczas ucieczki. Brzmi uroczo, prawda? Gość weselny jest jednak całkowicie pozbawiony humoru, a nawet romansu. To pozbawiony życia, szorstki thriller. W ich relacji iskrzy tak mało, że wygląda to jakbyśmy, jako publiczność, coś przeoczyli w ich kwitnącym romansie. Być może niektóre istotne sceny kończyły się na podłodze jeszcze podczas montażu… ale to uczucie przeoczenia czegoś pozostaje nawet po zakończeniu filmu.

Frustrujące jest to, że cała rzecz wydaje się po prostu martwa i bez żadnego konkretnego sensu. Elementy thrillera nie są ekscytujące, romans nie jest szczególnie romantyczny. Nie można winić Dev Patela i Radhiki Apte, która gra przyszłą narzeczoną. Oboje są wspaniali, a Patel w szczególności daje nam swoją najbardziej dojrzałą, złowrogą i tajemniczą rolę. Problemy ewidentnie leżą w scenariuszu i reżyserii, które wychodzą z ręki zwykle niesamowitego Michaela Winterbottoma - człowieka stojącego za The Killer Inside Me, 24 Hour Party People i Trip.


Wedding Guest to całkowicie rozczarowujący, pusty i pozbawiony życia thriller, który nie robi nic szczególnie interesującego ani ekscytującego z początkowo całkiem obiecującą przesłanką. Niefortunny błąd ze strony twórcy i pisarza.

★★☆☆☆
Sam Love


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Sunday 25 August 2019

Yoshi's Crafted World ★★★★☆


Chociaż Yoshi istnieje teraz głównie jako mem - przyznajcie, co najmniej jeden z nich Was rozbawił, ta urocza mała platformówka działa jako przypomnienie tego, czym Yoshi był i jest dla graczy. Jest ikoną, starym przyjacielem i z pewnością cieszyłem się, że mogłem znów spędzić z nim trochę czasu. Yoshi's Crafted World to niezwykle prosta i często uproszczona gra, która jest tak wierna swojej formule, że aż nieoryginalna, a jednocześnie wciąż jest jedną z najprzyjemniejszych gier roku.


Po pierwsze, Yoshi's Crafted World to jedna z najłatwiejszych gier, w które grałem. Gra zaprojektowana z myślą o wszystkich grupach wiekowych to niestety małe wyzwanie dla młodych graczy i jeszcze mniejsze dla dorosłych. Wrogowie są prawie całkowicie neutralni, po prostu chodzą po planszy, nie zwracając uwagi na dinozaura spacerującego po okolicy, zabijającego ich kolegów i rzucającego w nich jajkami. W Crafted World jest to zupełnie normalne, więc nie przejmują się tym, dopóki nie zaczepimy ich celnym jajkiem. W każdym razie gra nie jest trudna. Możemy przelecieć przez ponad 40 etapów, nie męcząc się zbytnio i jednocześnie nie umierając ani razu, ale nie o to chodzi w tej grze. To nie jest gra, która rzuca nam wyzwanie i popycha gracza do granic możliwości, jak chociażby Dark Souls. Jest to gra, w którą można się bawić, ponieważ kolorowa sceneria pozwala wrócić do prostszych czasów.

Wszystkie plansze pełne są znajdziek, zachęcając do powtarzania poszczególnych etapów, aby znaleźć każdą z nich i odkryć ukryte elementy wszystkich poziomów - których jest mnóstwo. Na każdej planszy jest dużo ukrytych rzeczy, więc można cieszyć się grą jednocześnie z poczuciem progresu i grywalności. Wspaniałe wizualia kontynuują wciąż popularny motyw tkanin i kartonu, przywodząc na myśl chociażby Little Big Planet, a do tego mamy równie znakomite udźwiękowienie, ze sporą dozą nostalgii.


Yoshi radzi sobie bardzo dobrze, poruszając się bezbłędnie i dając możliwość celowania rzucanymi jajkami nie tylko przed i za siebie, ale również w elementy tła. Cudowny mały akcent. Yoshi nigdy nie radził sobie lepiej niż tutaj, a gra z pewnością jest bardzo przyjemna - sprawiając, że całkowity brak wyzwań w grze wydaje się jeszcze bardziej na miejscu.

Yoshi's Crafted World to urocza prosta, łatwa i przyjemna gra. Nie wymaga cierpliwości ani szybkiego refleksu, prawdopodobnie można wykręcić w niej 100% nawet przez sen. To urocza i nostalgiczna ucieczka w kolorową i urokliwą krainę - która w tej chwili brzmi całkiem zachęcająco.


★★★★☆
Sam Love

Yoshi's Crafted World w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 22 August 2019

Alita: Battle Angel ★★★☆☆


Alita: Battle Angel, najnowszy film Roberta Rodrigueza, oparty na mandze z lat 90. Battle Angel Alita autorstwa Yukito Kishiro. Jest to jest połączenie science fiction z filmem akcji, które na pewno spodoba się fanom cyberpunku. Osadzone w futurystycznej powojennej rzeczywistości, gdzie przetrwało ostatnie z cennych miast nieba, Zalem, społeczeństwo jest teraz mocno podzielone na elitę, która żyje w Zalem ciesząc się życiem, i pozostałych, którzy zostali w Żelaznym Mieście, desperacko starając się przeżyć na skrawkach wyrzuconych przez górne miasto.


Podczas poszukiwania części zamiennych dr Dyson Ido (Christoph WChay Clarkaltz) napotyka żywe szczątki cyborga, które zabiera ze sobą i naprawia. Alita (Rosa Salazar), bo tak nazwał ją Ido, ponieważ nie pamięta swojego poprzedniego życia, nie może przestać myśleć o tym, kim mogła być, szczególnie przez z intrygi Hugo (Keean Johnson) i nadopiekuńczą naturę swojego przyszytego rodzica. Jej poszukiwanie tożsamości ma jednak swoją cenę i wkrótce zostaje uwikłana w znacznie większą sprawę.

Przesłanka „Alita: Battle Angel” nie jest wybitna, ale jest wystarczająco intrygująca, aby nas wciągnąć. Niestety, narracja na pewno nie jest zaletą filmu - w pierwszej połowie jest zrozumiała, aczkolwiek przy tym banalna, ale kiedy już przejdziemy do drugiej połowy trudno nie zauważyć, że tak naprawdę wszystko jest tylko fundamentem do kontynuacji, ponieważ nie da się tego zamknąć w ciągu dwóch godzin. Jest to po części typowe i widziałam takie zabiegi już w innych filmach opartych na mangach - osadzone w bardzo barwnych rzeczywistościach, mają światy tak rozbudowane, że nie da się ich przedstawić w jednym filmie.

Pomimo tego, że linia fabularna nie była tak ekscytująca, jak można było się spodziewać, bohaterowie oparci na stereotypach(w szczególności ci źli) są wystarczająco interesujący, a Alita w szczególności fascynująca - zrealizowana w CGI, ale ze szczególną uwagą dla ciepła i emocji prawdziwej istoty ludzkiej, które nie zawsze są widoczne w filmach z takim zastosowaniem grafiki komputerowej. Trudno jej nie polubić, szczególnie po jednej scenie, w której wyjątkowo arogancki złoczyńca okazuje się idiotą (coś, co zawsze lubię oglądać).

Podczas gdy inne postacie są sympatyczne i mają za sobą wiarygodne historie, tak naprawdę to Alita trzymała mnie przy filmie. Zgodnie z oczekiwaniami, Waltz wykonuje bardzo dobrą robotę jako Ido, a Hugo do którego mogliśmy się przyrównywać jako widzowie, był przewidywalny, a jego zaangażowanie co do Ality sprawiło, że wypadł bardzo miło (jestem też przekonana, że jest młodszą wersją Josepha Gordona-Levitta). Film raczej nie wiedział, do kogo był skierowany, bardzo szybko przechodząc od zakochanych nastolatków przeciwstawiających się regułom, do brutalnych walk cyborgów z więcej niż jedną głową oddzieloną od ciała.


Właśnie to bardzo podobało mi się w „Alita: Battle Angel”. Akcja jest doskonała, a zapierające dech w piersiach efekty CGI naprawdę pokazują talent zespołu, który za nimi stoi. Niektóre ujęcia były absolutnie niezapomniane - Alita wirująca w powietrzu przez tuzin kolczastych metalowych macek w powietrzu to scena, która nie szybko opuści moją pamięć. To też te małe akcenty, jak na przykład trój-ręki mężczyzna grający na 12-strunowej gitarze. Użycie CGI naprawdę buduje ten świat i tworzy wiarygodne, hipnotyzujące wręcz wrażenia wizualne.

Historia i samo jej przedstawienie z pewnością nie jest zaletą „Alita: Battle Angel”, ale mam nadzieję, że kontynuacja rozwiąże ten problem. Akcja i to jak przedstawiony został świat, to jednak prawdziwy wyczyn, więc jeśli takie macie priorytety, to warto go zobaczyć.

★★★☆☆
Hannah Read

Alita: Battle Angel w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 20 August 2019

A Plague Tale: Innocence ★★★★★


Plague Tale: Innocence, wyprodukowana przez Asobo Studio i wydana przez Focus Home Interactive, to mroczna gra przygodowa osadzona w czasach Czarnej Śmierci we Francji w 1348 roku. Naszym zadaniem jest przetrwanie w brutalnym świecie, w którym ponad połowa ludności umiera na ulicach, jednocześnie walcząc z Inkwizycją u szczytu Wojny Stuletniej.


Gramy jako Amicia de Rune, która opiekuje się chorym bratem Hugo. Inkwizycja ściga go z nieznanych nam powodów, więc przetrwanie będzie zależało od tego czy uda nam się uniknąć zarazy i poszukujących nas wrogów. Historia jest interesująca, pełna zwrotów akcji, a po drodze spotkamy wiele ciekawych postaci, które co chwila wnoszą coś nowego do gry. To ekscytująca i budząca niepokój opowieść o rodzeństwie próbującym przetrwać pomimo przeciwności losu.

„A Plague Tale: Innocence” to odświeżająca niespodzianka w świecie, który wydaje się składać wyłącznie z 30-40 godzinnych gier z otwartym światem i strzelanek (Szanuję oba gatunki, ale tytułów jest dość dużo). Rozgrywka zajmie nam nieco ponad 10 godzin i jest bardziej podobna do gier z serii „Uncharted”, która niestety nie jest już rozwijana.

Produkcja koncentruje się na skradaniu się, jako że gramy postacią o ograniczonych zdolnościach bojowych. Dużo chowamy się pod stołami i przemykamy po ulicach starej Francji, aby uniknąć spotkań nie tylko z ludźmi, ale także z prawdziwym śmiertelnym wrogiem... Szczurami! Nie mówimy o kilku szczurach - miliony z nich rozprzestrzeniają choroby w całym kraju, roi się od nich dosłownie wszędzie, gotowych zabić nas i odesłać do ostatniego punktu kontrolnego . Zazwyczaj jestem fanką naszych futrzastych przyjaciół, ale nigdy nie czułam wobec nich aż tyle niechęci od czasu, gdy grałam w „A Plague Tale: Innocence”.

Najlepszym sposobem na walkę ze szczurami jest światło, niezależnie od źródła, ponieważ gdy je zobaczą od razu uciekają. Można to wykorzystać na swoją korzyść również podczas walki z Inkwizycją, dobry rzut kamieniem we wroga trzymającego latarnię, sprowadzi na niego szybki atak setek szkodników.

Gra wizualnie jest absolutnie oszałamiająca. Czasami bardzo smutno jest widzieć świat wypełniony martwymi ciałami zgromadzonymi na ulicach, ale dobrze kreuje to klimat gry i realny wizerunek świata w tamtym czasach. Spokojne piękno francuskiego krajobrazu można obserwować w spokojniejszych momentach, które naprawdę nadają styl grze.

Nie powiedziałabym, że po pierwszej rozgrywce gra jakoś szczególnie nadaje się do wielokrotnego przechodzenia, głównie ze względu jej fabularność, chyba że celujemy w pełen zestaw osiągnięć lub trofeów. Obecnie kosztuje około 150 PLN, czyli mniej niż wiele gier AAA dostępnych obecnie na rynku.


Mogę jedynie powiedzieć, że w „A Plague Tale: Innocence” trzeba zagrać. Tego rodzaju produkcje są obecnie bardzo rzadko spotykane i mam nadzieję, że gra dobrze się sprzedaje, nawet jeśli jest dość krótka w porównaniu do innych tytułów, takich jak „Rage 2”. „Jakość ponad ilość” jest tutaj zdecydowanie odpowiednim określeniem i chociaż nie będziecie bawić się zbyt długo, spodoba Wam się każda minuta.

★★★★★
Hannah Read

A Plague Tale: Innocence w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday 17 August 2019

Godzilla II: Król potworów ★☆☆☆☆


Uważam, że jeśli nie dostrzegamy narzucanego nam bólu i niepokoju, kiedy wszyscy inni to widzą, to jesteśmy w złym związku. A jeśli to dostrzegamy, ale nikt inny poza nami, to jesteśmy w kulcie. Ostatnio ukazała się niesamowicie rozczarowująca kontynuacja okropnej Godzilli, którą wszyscy uwielbiają i kompletnie nie rozumiem dlaczego. W rolach głównych Kyle Chandler, Vera Farmiga i Millie Bobby Brown, co by nie mówić Godzilla II: Król potworów technicznie rzecz biorąc jest filmem.


Emma Russell jest paleobiologiem i jest to najgłupszy zawód na świecie. Cała jej kariera polega na znajdowaniu uśpionych potworów z uniwersum Godzilli i szturchaniu ich wibracjami sonarowymi, które stymulują gigantyczną bestię do stanu przypominającego zen. Z jakiegoś powodu uważają, że to znakomity sukces. Wcześniej bestia spała, a teraz mają gigantyczne zwierzątko, na które muszą uważać. Szczeniak zje kapcie, gdy będzie miał gorszy humor, Ghidorah zje pół polibudy.

Emma, ​​nie mogąc przewidzieć, co się dalej wydarzy, sprowadza na śmierć swoją młodą córkę Madison i oboje zostają porwane przez złych facetów wołających na siebie Głupi i Głupszy... czy coś takiego. Po drugiej stronie świata ojca Madison aż nosi by zabić każdego potwora. Ale że średnio to służy fabule, nagle zachowuje się, jakby był telepatą i kochał ich wszystkich. Personifikacja Godzilli i wszystkich innych Zillas jest żenująca i głupia! Za. Każdym. Razem.

Ilość momentów kiedy ludzie narażają się na ogromne niebezpieczeństwo bez absolutnie żadnego powodu, jest zadziwiająca. Oczywiście nie zamierzam dziwić się słabym dialogom w filmie o potworach, ale jeśli miałbym już coś cytować, to zwykle wygląda to mniej więcej tak:

Chłop: Nie możemy tam wejść, umrzemy!
Kobieta: Co powinniśmy zrobić?
Chłop 2: Wchodzę.
Kobieta: Ok.

Jasne to jest tylko parafraza, ale to jest film o potworach, więc rozumiem, że chodzi w nim o walkę z potworami. Aby na pewno? Czy to naprawdę o to chodzi? Oto największy problem, jaki mam z Godzillą II: Król potworów. Czas poświęcony ludziom, którzy walczą o jakieś bzdury - jakby ktoś zobaczył ułożone Scrabble i pomylił je ze scenariuszem. Liczba walk potworów w tym filmie o walczących potworach jest bliska 0. Chłopaki koniecznie muszą obejrzeć jakieś anime.


Możemy mieć i ludzi i potwory, odwracając czas jaki dostały na ekranie obie strony. Ewentualnie stwórzmy mniej beznadziejny scenariusz. Wiem, że trudno jest napisać dobry scenariusz, dlatego zamiast tego gniewnie narzekam na filmy, ale nawet ja wiem, że nie można po prostu przeskakiwać z jednej emocji na drugą, przy rosnącym poziomie intensywności bez żadnego motoru, no chyba że każdy członek obsady to Nicolas Cage. Unikajcie tego filmu.

★☆☆☆☆
David Roberts



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 15 August 2019

Dark Phoenix ★★☆☆☆


X-Men: Dark Phoenix to nie tylko druga adaptacja Sagi Dark Phoenix z 1980 roku, ale także drugie podejście Simona Kinberga po X-Men: The Last Stand z 2006 roku. Po mieszanych recenzjach, jakie otrzymał The Last Stand, myślicie pewnie, że coś z tego Pan Simon wyniósł.


Trochę się zapędziłem, więc do rzeczy. X-Men: Dark Phoenix, bezpośrednia kontynuacja X-Men: Apocalypse, w dużej mierze podąża za historią Jean Gray (Sophie Turner), która po pochłonięciu tajemniczej siły kosmicznej, w celu uratowania reszty swojego zespołu, otrzymuje wzmocnienie swoich telekinetycznych i telepatycznych mocy. Wkrótce jednak zaczyna tracić kontrolę po czym ucieka. Tymczasem grupa zmiennokształtnych kosmitów, chcących wykorzystać energię pochłoniętą przez Jean do Złych Celów™, przybywa na Ziemię. Podczas gdy profesor X (James McAvoy) z resztą X-Menów próbują wytropić Jean - spierając się ze sobą w międzyczasie - Vuk (Jessica Chastain) i jej zespół D'Bari robią to samo; jedni by pomóc przejąć kontrolę nad nowymi mocami, a drudzy by przyjąć nad nimi kontrolę.

Mimo wszystkich swoich wad (których jest wiele - ale przejdę do tego później), Dark Phoenix bawi się dość interesującymi koncepcjami; Kinberg popycha niektóre ze swoich postaci w nieco innym kierunku niż wcześniej. Zniknął profesor X, wieczny optymista i dobroczyńca; na jego miejscu jest postać, która wydaje się postrzegać X-Menów jako swój osobisty projekt, który przyniósł mu sławę; postać, która pojawia się w magazynach w całym kraju i która ma prezydenta zapisanego w szybkich kontaktach. Biorąc pod uwagę mutanta i znanego X-Mana, który szaleje powodując zniszczenie, to całkiem interesujące zobaczyć, te postaci wchodzące ze sobą w interakcje.

Tyle z zalet filmu. Od czego by tu zacząć? Potencjał żadnego z aktorów nie został do końca wykorzystany, a nikogo tak bardzo jak Jessiki Chastain. Vuk i reszta D’Bari są ciency jak papier; chcą Potężnego Obiektu, aby zrobić Złą Rzecz, bo Zemsta i tyle. Ich obecność stanowi hołd dla oryginalnej sagi komiksowej, tak naprawdę nie dodają wiele do filmu, i szczerze mówiąc wolałbym, żeby Kinberg bardziej skupił się na Jean Gray i tym, jak X-Meni sobie z nią radzą. Bez tego fundamentu nie będziemy widzieć wagi ostatecznej potyczki X-Men VS X-Men VS obcy.


Ostatecznie Dark Phoenix to … znośny film, tak myślę? To nic specjalnego. Zdecydowanie nie najgorszy film X-Men, ale sporo dzieli go od najlepszych. Marvel i MCU podnoszą poprzeczkę od Iron Mana z 2008 roku, pokazując, że wysokobudżetowe filmy o superbohaterach mogą nieść ze sobą zdrową dawkę emocji bez poświęcania wizuali (i odwrotnie). Niestety, choć z pewnością zaczynali dobrze, filmy X-Men w ostatnich latach tak naprawdę nie osiągnęły odpowiedniego poziomu… tak więc Dark Phoenix jest dość przykrym elementem szeroko znanej serii filmów.

★★☆☆☆
Phil Taberner



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 13 August 2019

Castlevania Collection ★★★★☆


Castlevania świętuje w tym roku swoją trzydziestą trzecią rocznicę. W ramach pięćdziesiątej rocznicy powstania Konami zostaliśmy obdarowani kolekcją Castlevania Anniversary na PS4 i Switcha. Składająca się z ośmiu gier o mocno różnej jakości, Castlevania Anniversary to must-have dla nostalgicznych fanów i świetne wprowadzenie dla osób takich jak ja, które zamierzały zagrać w jedną z tych gier przez ostatnie trzydzieści trzy lata, ale rozproszył je okres dojrzewania i Sonic 2.


Uwielbiam Metroidvanie i ostatnio ogrywałem gry Metroid jako dawkę historii i musicie wiedzieć pierwsze tytuły to naprawdę trudne orzechy do zgryzienia. Castlevania zaczęła się jako absolutne arcydzieło, niezwykle trudne, ale nie było to “Nintendo Hard” jak Metroid. To sprawia, że Castlevania wyróżnia się jako doskonale grywalna gra nawet w dzisiejszych standardach.

Większość gier w tej kolekcji jest absolutnie obowiązkowymi tytułami, szczególnie Kid Dracula, która to do tej pory nigdy nie została wydana na zachodzie. Gry Gameboy nie mają uroku 8-bitowych i 16-bitowych odpowiedników i raczej nie są w ogóle warte grania. Grozi to  DualShockiem 4 wbitym w telewizor.

Oryginalny Simon's Quest i Super Castlevania to arcydzieła i naprawdę trudne gry, które ciężko do czegokolwiek przyrównywać. Ta formuła została doskonale opracowana w latach 80. i zainspirowała inne, niezliczone gry wideo, jednak chociaż głównym atutem dla Castlevanii była gra na PS1 Symphony of The Night (której niestety tu nie ma), to jest tutaj naprawdę sporo dobrej rozrywki.


Kid Dracula, jak sama nazwa wskazuje, jest grą o wiele bardziej przyjazną dla dzieci i choć nie jest łatwa, jest o wiele prostsza i wesoła, a animacja zdradza swoje japońskie korzenie. Za niską cenę dostajemy godziny dobrej zabawy. Jedynym powodem, dla którego chcecie  zagrać w gry Gameboy, jest zdobycie trofeum za kolekcję Castlevania (zagranie ze wszystkie tytuły z kolekcji).

Nie mogę uwierzyć, że zajęło mi to tyle czasu, aby zabrać się do tych nieliniowych platformówek i jedyny sposób, żeby nie czuć wstydu związanego z ich pominięciem to ogranie tej kolekcji. Z systemem zapisywania i wspaniałą kolekcją filtrów TV dla preferowanego poziomu immersji, kolekcja Castlevania Anniversary jest obowiązkowym tytułem.


★★★★☆
David Roberts

Castlevania w CeX


Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday 10 August 2019

Spider-Man: Far From Home ★★★★☆


Podczas gdy zbliżam się do tej gorszej części bycia 30 latkiem, zaczynam rozumieć, że młody Spider-Man prawdopodobnie jest stałym elementem mojego życia, regenerując się jak Doktor Who. Zaczęło się od Tobey Maguire w oryginalnej trylogii Sama Raimi, która miała swoje momenty. Po nieszczęsnej trzeciej części Andrew Garfield nastał reboot, który zrodził dwa kolejne filmy w 2012 i 2014 roku. Ostatnim z nich jest Tom Holland, który koniec końców podpisał trylogię w 2017 roku.


Far From Home znalazło się w trudnej sytuacji, będąc pierwszym dużym filmem po dziele, które zajęło miejsce Avatara jako najbardziej kasowy film wszech czasów. (* Z pomocą reedycji, która dała ostatnie, decydujące pchnięcie). Przywrócony do życia Spiderman(Tom Holland) trafia do świata, w którym minęło pięć lat. Faza trzecia sagi Marvela skończyła się, gdy większość oryginalnych Avengers została wycofana ze służby, a świat powoli zaczyna się przeć dalej bez swoich bohaterów.

Nadszedł czas, aby nowe pokolenie przejęło inicjatywę, a Tony Stark wybrał Spidermana, aby zajął jego miejsce. Na razie jego protegowany zapatruje się na Nicka Fury'ego (Samuel L. Jackson) w celu uzyskania wskazówek, jako że swoją podróż do Europy spędza niechętnie pomagając debiutującemu Mysterio (Jake Gyllenhaal). Nowy bohater z multiwersum przychodzi z poważną wiadomością dla Avengera.

Po raz kolejny Jacob Batalon jest z nami, aby zapewnić moralne wsparcie Nedowi, a znaczna część filmu jest przeznaczona na związek Parkera z MJ (Zendaya). To historia miłosna, przerywana mnóstwem akcji i niekończących się żartów. Spiderman zrozumiale ostrożny po swoim powrocie i chce trzymać się swojej przeszłości, zajmując się mniejszymi sprawami, jednak Fury jest zdeterminowany, aby pomóc mu wejść w ważniejszą rolę, widząc to jako prezent pożegnalny od Starka.

Jaśniejszy ton jest zauważalny w porównaniu z goryczą Endgame, chociaż widać ciągłe referencje. Dwugodzinny seans przeciąga się w niektórych miejscach, podczas gdy jesteśmy oprowadzani po największych miastach Europy. Z Paryża do Londynu, klasa Petera i jego nauczyciele (Martin Starr i J.B. Smoove) podróżują po świecie, a historia często gra drugie skrzypce w tle. Nietrudno jest nadążyć za kilkoma oczywistymi zwrotami akcji i choć ciężko je oceniać w perspektywie poprzedniej części, to Far From Home wciąż kuleje po około godzinie seansu. Podnosi się pod koniec i dziarsko kończy spektakl, przy czym wydaje się nieco nadęte.


Pomimo mojej słabości do interpretacji Maquire'a, jasne jest, że Holland był świetnym wyborem, by popchnąć franczyzę do przodu. Czasem jest niezręczny i oferuje inną dynamikę niż pewni siebie bohaterowie, do których jesteśmy przyzwyczajeni. Biorąc to jednak pod uwagę, prawdopodobnie zobaczę co najmniej kilka kolejnych przygód Petera Parkera za mojego życia. Ta trylogia może być jak dotąd najlepsza ze wszystkich trzech, o ile Spiderman w końcu wydostanie się z cienia mężczyzny, którego nie może przestać wspominać. Nie jest to pozycja obowiązkowa, ale jest w niej na tyle dużo Marvelowego uroku by przekonać większość z nas.


★★★★☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 8 August 2019

Manifest: S01 ★★★☆☆


Z imponującą obsadą, niejasnym motywem religijnym i historią otaczającą tajemniczy samolot, nie można się oprzeć przed porównywaniem Manifestu NBC, do Zagubionych(Lost). Historia podąża za losami pasażerów i załogi samolotu Montego Air Flight 828, który jakby nigdy nic pojawia się w przestrzeni powietrznej pięć lat po zaginięciu.

Podejrzewano, że wszyscy zginęli w wypadku, co szybko prowadzi do pytania; cóż się tam stało? Czy zostali wymazani przez Thanosa, czy też włączeni do jakiegoś szalonego eksperymentu rządowego? Utknęli w innym wszechświecie? A może to czyściec? Poza ostatnią opcją wszystko brzmi w miarę akceptowalnie, ale wygląda na to, że będziemy musieli chwilę poczekać, zanim jakkolwiek zbliżymy się do satysfakcjonującej odpowiedzi.


Wiele osób, które zostały osamotnione, rozpoczęło nowe życie, co teraz doprowadziło do wielu problemów naszych pasażerów. Czy mogą ponownie połączyć się z rodziną po tajemniczym zniknięciu na pięć i pół roku i co zrobić, gdy w międzyczasie żona zostawi cię dla najlepszego przyjaciela? Narracja przenosi się pomiędzy różnymi postaciami, ale wszechobecna tajemnica prawdopodobnie będzie kluczem do przytrzymania nas na dłużej. Melissa Roxburgh i Josh Dallas otrzymują sporo czasu antenowego, chociaż pierwsze odcinki ciągle przeskakują pomiędzy różnymi pasażerami. Saanvi Bahl (Parveen Kaur) pracował nad pediatrycznym leczeniem raka, które w międzyczasie zostało wprowadzone, podczas gdy Daryl Edwards staje w roli dyrektora NSA, Roberta Vance, próbując dowiedzieć się, co tak naprawdę się stało.

Twórca Jeff Rake zaplanował całość na sześć sezonów i nie śpieszy mu się do szybkiego opowiadania historii. Z 16 epizodami do obejrzenia, akcja raczej nie będzie najszybsza, plus zawsze istnieje szansa, że ​​serial może zostać anulowany, zanim tajemnica zostanie do końca wyjaśniona. NBC potwierdziło, że drugi sezon jest za rogiem, a za nim dwa kolejne już zaplanowane, więc na pewno otrzymamy chociaż część odpowiedzi. Na deser w nieoczekiwanym momencie pasażerowie zaczynają słyszeć głosy i sądzić można, że problemy z narracją mogą wynikać potrzeby zbudowania świata i postaci aby nadać wagę historii. Wciąż za wcześnie na wyciąganie wniosków, ale przynajmniej mamy zapewnione kolejne 30 odcinków.


Manifest powoli nabiera tempa i jest hitem w USA. To czy starczy nam czasu na odpowiednie zakończenie wszystkich wątków, to na razie problem przyszłości. Seria w żadnym razie nie jest tak wciągająca jak początek Zagubionych, chociaż może mieć potencjalnie lepsze zakończenie. Gdybym mógł pominąć pięć lat pewnie mógłbym zdradzić jak się to skończyło, ale pewnie bardziej interesowałoby mnie, jak i dlaczego nagle znalazłem się w 2024 roku.


★★★☆☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Tuesday 6 August 2019

Sekretne życie zwierzaków domowych 2 ★★☆☆☆


Sekretne życie zwierzaków domowych 2 to przyzwoity film dla dzieci i szczerze pierwszy nowy od lat, który mnie zaangażował. Prawdopodobnie widziałem o kilka za dużo i popełniłem błąd, oglądając Odlot dzień przed seansem Zwierzaków 2. Dramat na balonie zajął mój umysł na długie godziny i trudno było ocenić nowszą animację według jakiejkolwiek uczciwej metryki. Jeśli mam je porównywać to Zwierzaki 2 to pospiesznie wydana kontynuacja, która nie spełnia oczekiwań, ale nie jest całkowicie do kitu.


Oryginalne Sekretne życie zwierzaków domowych było ogromnym sukcesem komercyjnym w 2016 roku, zarabiając 875,5 mln USD z budżetu 75 mln USD. Nic dziwnego, że Illumination zdecydowało się na kontynuację, nawet jeśli nie mieli interesującej historii do opowiedzenia. Wasze dzieci będą zadowolone, że Max* i Duke (Eric Stonestreet) wracają w drugiej części, która tym razem opowiada trzy historie.

Główny wątek to życie tchórzliwego psiaka walczącego z nadopiekuńczością, gdy maluch Liam zaczyna dorastać. W wątkach pobocznych pojawia się Gidget (Jenny Slate), która stara się uratować ulubioną zabawkę Maxa i superbohaterskiego królika Snowball’a (Kevin Hart), który postanawia uratować maltretowanego białego tygrysa. Asystuje mu Daisy (Tiffany Haddish), a Harrison Ford dołącza do obsady jako gburowaty owczarek Rooster. Wątki A, B i C w końcu splatają się z dość zabawnymi konsekwencjami.

* Louis C.K nie powraca już do roli Maxa, biorąc pod uwagę liczne zarzuty molestowania seksualnego, z jakimi miał do czynienia w 2017 roku. Zamiast tego pałeczkę przejmuje Patton Oswalt.

Większość czasu poświęcona jest Maxowi próbującemu przyzwyczaić się do dziecka jego właścicieli. Szybko staje się niespokojny i zmuszony jest nosić „stożek wstydu”, dalej próbując dostosować się do nowej sytuacji. Łatwo jest wczuć się w jego niezdolność do radzenia sobie ze zmianami, ale tak naprawdę wątek ten nie jest aż tak głęboki(Co jest dość słuszne, biorąc pod uwagę, że docelowa grupa odbiorców jest dość młoda). Każda część opowieści jest okej, choć całości zaczyna brakować pędu w połowie drogi. Zobaczycie serię wydarzeń w każdej z opowieści, a pomiędzy nimi jest sporo śmiechu. Sceny przewidują między innymi małpią bitwę cyrkową, ale całość wydaje się trochę zbyt nierówna, biorąc pod uwagę talenty obsady.


W żadnym wypadku nie jest to animacja niskobudżetowa, ale nie jest porównywalna z typowym dziełem Pixara pod względem humoru, emocji, narracji czy jakości wizualnej.

Fani pierwszej części powinni być zadowoleni widząc swoich ulubieńców, a większość dzieci będzie się dobrze bawić aż do napisów końcowych. Podobnie zresztą większość dorosłych, ale to już z różnych powodów. Warto wspomnieć, że w przypadku tak krótkiego filmu (86 minut) straciłem rachubę, ile razy patrzyłem na telefon sprawdzając godzinę. W połowie przyzwoity, ale na pewno w żadnym stopniu nie przebija poprzedniej części.

★★☆☆☆
James Millin-Ashmore



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Saturday 3 August 2019

Batman VS TMNT ★★★★☆


Po katastrofie  „Teenage Mutant Ninja Turtles” w 2014 roku, przez długo nie wracałam do tematu TMNT. Przyznaję, że Batman VS TMNT szybko zwróciło moją uwagę. Całkiem zapomniałam, że istnieje cały komiks poświęcony tej koncepcji i zobaczenie go ponownie uświadomiło mi, jak dziwnie brzmi to połączenie. Poważny Batman DC z sympatycznym i kochającym pizzę rodzeństwem żółwi Nickelodeona… Czy to naprawdę może zadziałać?


Ulokowani w Gotham, Batman (Troy Baker, który podkłada głos również Jokerowi), Robin (Ben Giroux) i Batgirl (Rachel Bloom) badają szereg kradzieży zaawansowanych technologii z różnych ośrodków badawczych w okolicy. Ślady wskazują na ninja, jednak Batman i zespół nie są do końca pewni, kim mogą być sprawcy. Leonardo (Eric Bauza), Donatello (Baron Vaughn), Raphael (Darren Criss) i Michelangelo (Kyle Mooney) wkraczają cali na biało świeżo po przybyciu z Nowego Jorku i dochodzą do wniosku, że ta tajemnicza postać w stroju nietoperza może mieć związek z kradzieżami. Po kilku nieporozumieniach bracia i Batman zdają sobie sprawę, że są po tej samej stronie i zaczynają współpracę w celu powstrzymania niebezpieczeństwa zagrażającego Gotham.

Właściwie to nie mogę uwierzyć, jak dobrze ta animacja im wyszła - była spora szansa na klapę, ale reżyser Jake Castorena i ekipa w osobach Marly Halpern-Graser i James Tynion IV wykonali tu naprawdę dobrą robotę. Bracia ożywają w filmie, a ich osobowości aż wyskakują przez ekran. Nie brakuje też miejsca dla Batmana. Te dwa zespoły, które muszą teraz współpracować to interesujące połączenie i chociaż ten typ fabuły (dwie całkowicie różne drużyny, które współpracują) miał miejsce na ekranach już tysiące razy, to rzeczywiście to dzieło daje pewien powiew świeżości.

Jedną z rzeczy, które naprawdę doceniam, były komentarze żółwi podczas podróży po Gotham. Ich ciągłe obserwacje korespondują z tym, co myśli publiczność - Gotham jest naprawdę dziwnym miejscem. Sposób, w jaki odbijają się od mieszkańców Gotham, prowadzi do rozwoju postaci po obu stronach, a do tego jest tak wiele niezapomnianych pojedynczych linijek, które wstrzykują dużo więcej humoru, niż można by się spodziewać, plus oczywiście mnóstwo slapsticku od Michelangelo, nie dawałam temu szans, ale jednak zrobiło to robotę.

Inną rzeczą, która naprawdę się wyróżnia, są walki z ich doskonałą choreografią, która pokazuje różne style walki obu ekip. To naprawdę ożywia animację. Batman i żółwie walczą razem, aż do porywającego pojedynku pomiędzy Batmanem, a jednym z głównych antagonistów. Okazuje się, że animacja jest wiele lepiej ułożona niż inne animacje w uniwersum DC, a ze względu na styl walki TMNT, mamy jeszcze więcej uwagi poświęconej scenom akcji. Te właśnie często w produkcjach takich jak ta są nierówne, ale tutaj wszystko gra od początku do końca.


Batman VS TMNT to animacja, co do której nie miałam zbyt dużych oczekiwań i jeśli mam być szczera, to byłam nawet nieco sceptyczna. Na szczęście znacznie przewyższyła one moje oczekiwania, dostarczając zabawy i będąc odświeżającym crossoverem, który zdołał wyłuskać ze znanych nam światów przyjemną fabułę, którą śmiało polecam fanom obu zespołów.

★★★★☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl

Thursday 1 August 2019

The Sinking City ★★☆☆☆


The Sinking City jest przygodową grą akcji z otwartym światem, rozgrywaną z trzeciej osoby. Gra została stworzona przez Frogwares, która jest prawdopodobnie najbardziej znana z pracy nad serią gier Sherlock Holmes. Są niezależnym studiem i głównie zajmują się tytułami, które można określić grami AA, zazwyczaj mającymi znacznie mniejszy budżet niż większość dużych projektów.


The Sinking City to ich pierwsza próba w temacie horroru - jednak to nie tylko horror, ale wspaniały Lovecraft. Kiedy zaczynałam grać byłam bardzo niezdecydowana, ponieważ nadal w powietrzu wisiało rozczarowanie Call Of Cthulu, innym horrorem Lovecrafta, który ukazał się w zeszłym roku. Po rozpoczęciu gry styl i detale świata były natychmiast widoczne i jeśli chociaż jedna rzecz została zrobiona tu dobrze, to właśnie odwzorowanie Lovecraftowskiego klimatu.

Standardowo, jak w wielu innych produkcjach w tym stylu, gramy jako detektyw, próbując rozwikłać tajemnice i zawsze kroczymy po cienkiej linii między normalnością, a szaleństwem, cierpiąc z powodu strasznych wizji. Jeśli mam być szczera, to czułam się pewne deja vu, ponieważ jest to temat i historia podejmowana wiele razy, nie tylko w grach, ale także w innych formach narracji. Na szczęście postacie i nurt historii były na tyle przekonujące, że wyprzedziły najgęstszy tłum i choć trochę zapewniły o swojej wyjątkowości.

Prawdziwym problemem związanym z Sinking City jest fakt, że mechanika gry wydaje się bardzo… dziwna. Walka wygląda jakby dodano ją na końcu jako dodatek - tak jakby deweloper potrzebował czegoś, czym gracz może się zająć w przerwie pomiędzy przerywnikami, a dialogami. Frogwares stworzyło tak oszałamiający i szczegółowy świat w fikcyjnym Oakmont, ale to, co faktycznie robimy w mieście, wydaje się bezpłciowe i nudne. Pogarsza to fakt, że bohater ma długą przeszłość wojskową, więc szczerze mówiąc, spodziewałam się, że będzie miał lepsze zdolności bojowe niż te, które widzimy.

Nawet w trakcie zdobywania umiejętności w trakcie gry nigdy nie czujemy się w żaden sposób silni. Na szczęście ustawienie normalnego poziomu trudności, na którym większość graczy będzie grało, owocuje dość łatwym pokonywaniem przeszkód, a sztuczna inteligencja nie stanowi zbyt dużego problemu, chociaż nie będzie to przyjemne dla tych, którzy oczekują zarówno wyzwania, jak i wrażenia, że naprawdę dobrze sobie radzą. Brakowało też różnorodności wśród wrogów i bossów, co wydawało mi się dość dziwne, biorąc pod uwagę gatunek.


Naprawdę wydaje mi się, że deweloper lepiej poradziłby sobie w tworzeniu interaktywnej gry fabularnej, zamiast akcyjniaka w otwartym świecie. Nie sugeruję, że ambicje są złe, ale może to również lepiej pasowałoby do budżetu.

Ostatecznie historia i postacie w The Sinking City to jedyne iskra zwiastująca pożar, który nie nadchodzi. Gra jest sprzedawana w cenie tytułu AAA i wydaje mi się, że to trochę za dużo. Według mnie realniejszą kwotą byłyby okolice 150 złotych i nie mogę polecić tej gry za więcej. Poczekajcie na przeceny lub kupcie z drugiej ręki.

★★☆☆☆
Hannah Read



Get your daily CeX at

Google+ Instagram Twitter YouTube Facebook
And now Snapchat!

Digg Technorati Delicious StumbleUpon Reddit BlinkList Furl Mixx Facebook Google Bookmark Yahoo
ma.gnolia squidoo newsvine live netscape tailrank mister-wong blogmarks slashdot spurl